Kurd Behrouz Boochani wierzył, że Australia będzie jego domem i schronieniem przed problemami. To tam chciał zbudować nowe życie i w końcu czuć się bezpiecznie. W Iranie nie mógł na to liczyć. Był dziennikarzem, a to niosło wiele zagrożeń. Prędzej czy później mogły go czekać poważne konsekwencje za nieprzychylne rządowi materiały prasowe. Czarę goryczy przelało aresztowanie 11 publicystów związanych z kurdyjskim pismem "Werya". Behrouz postanowił uciekać, ale nowe miejsce pobytu wybrał nie najlepiej - próbował nielegalnie dostać się drogą morską do Australii. Bezskutecznie. Australijczycy stosują surową politykę wobec osób ubiegających się o azyl. Ostatecznie Behrouz wylądował na wyspie Manus, w obozie dla uchodźców. Mija już osiem lat, odkąd tam mieszka. Książka na WhatsAppie Kilka miesięcy temu świat usłyszał o nim. Mężczyzna napisał książkę "No Friend But the Mountains", którą tworzył, zapisując kolejne rozdziały w aplikacji WhatsApp na telefonie. Niecodzienna metoda nie była wyborem, lecz koniecznością. Boochani obawiał się, że strażnicy zniszczą jego tekst, więc uznał, że to najlepsza opcja, by miał on szansę przetrwać. Krok po kroku, fragment po fragmencie jego wydawca gromadził przesyłane informacje. Paradoksem jest to, że książka została wyróżniona przez organizatorów prestiżowego konkursu Victorian Premier’s Literary Awards, w którym mogą brać udział jedynie Australijczycy lub osoby na stałe przebywające w tym kraju. Jako zdobywca głównej nagrody Kurd otrzymał 100 tys. dol. i 25 tys. dol. za zwycięstwo w kategorii literatura faktu. Nie mógł jednak odebrać pieniędzy, bo nadal nie ma prawa przebywać na terytorium Australii. - W pewnym sensie jestem bardzo szczęśliwy, ponieważ jesteśmy w stanie zwrócić uwagę na tę sytuację. Z drugiej strony czuję, że nie mam prawa do świętowania, bo wielu moich przyjaciół w tym miejscu cierpi. Najważniejsze dla nas jest wydostanie się z tej wyspy i rozpoczęcie nowego życia - powiedział Boochani w rozmowie z BBC. - Literatura ma moc, by dać nam wolność. Tak, to prawda. Jestem zamknięty w klatce od lat, ale przez cały ten czas mój umysł tworzył słowa, a one zabierały mnie daleko ponad granice, za morze, do nieznanych krain. Głęboko wierzę, że słowa są potężniejsze niż mury tego miejsca, tego więzienia - dodał. Niecały miesiąc temu premier Papui-Nowej Gwinei James Marape wezwał Australię do określenia ostatecznej daty relokacji uchodźców. - Mówimy tu o ludziach. Nie możemy pozwolić, by byli zawieszeni w próżni, nie zajmując się poważnie ich przyszłością - podkreślił. Ta sprawa ciągnie się już od sześciu lat. Właśnie wtedy Australijczycy zdecydowali się na radykalny krok, czyli odsyłanie uchodźców do obozów na wyspie Manus należącej do Papui-Nowej Gwinei, a także na republikańskiej wyspie Nauru. Kłopot w tym, że bardziej przypominają one rygorystyczne więzienia niż tymczasowe mieszkania. Australia została potępiona przez wiele organizacji zajmujących się prawami człowieka, w tym przez ONZ. Do dzisiaj problemu nie udało się rozwiązać. W obozie na Manus przebywa obecnie ok. 450 imigrantów, na Nauru zaś 350. Najwięcej jest obywateli Afganistanu, Sri Lanki, Syrii, Birmy, Pakistanu oraz Iranu. W niebycie W 2016 r. Sąd Najwyższy Papui-Nowej Gwinei uznał za sprzeczne z konstytucją tego kraju przetrzymywanie na wyspie Manus osób ubiegających się o azyl w Australii. Tym samym podjęto decyzję o zamknięciu obozu i przeniesieniu uchodźców do obozów przejściowych, które znajdują się... na Manus, tyle że bliżej jej centrum. W trakcie tego procesu setki imigrantów zabarykadowały się w ośrodku w obawie o swoje bezpieczeństwo. Okoliczni mieszkańcy wielokrotnie plądrowali obóz i notorycznie dopuszczali się aktów agresji wobec uchodźców. - Porozrzucali nam żywność, zniszczyli schronienie i zbiornik z wodą - informował jeden z internowanych w wiadomości nagranej telefonem. Dodawał, że wiele osób schowało się na dachach lub w toaletach. - Migranci zgłaszali przypadki nadużyć werbalnych, ataku fizycznego lub kradzieży ze strony lokalnej społeczności. Mimo skarg składanych lokalnej policji nikogo nie złapano. Ze względu na brak zaufania do stróżów prawa często nie zawiadamia się o takich incydentach - mówił François Crépeau, specjalny sprawozdawca ONZ ds. praw migrantów. "Dajemy wam 159 dni na znalezienie dla nas bezpiecznego kraju i przesiedlenie z tego piekła. Inaczej nigdzie się stąd nie ruszymy. Nie będziemy walczyć i nie będziemy wszczynać burd. Macie armię i policję. Przyprowadźcie ich tu, ustawimy się w rzędzie, żebyście mogli nas rozstrzelać i zakończyć naszą niedolę, w którą nas wpędziliście", napisali migranci w liście do rządu Australii. - Tym ludziom wydaje się, że znaleźli sposób nacisku na rząd, by pozwolił im wjechać do Australii. Przeliczyli się, bo nie ulegniemy. O bezpieczeństwo naszych granic dba mój rząd i na pewno nie oddamy naszej polityki migracyjnej przemytnikom - argumentował australijski premier Malcolm Turnbull. Nie zgodził się na propozycję Nowej Zelandii, która była gotowa przyjąć na stałe 150 osób z obozu. Według Turnbulla byłoby to "tylne wejście do Australii". - Jeśli dopłyniesz do Australii łodzią, nawet jeśli myślimy, że jesteś najlepszą osobą na świecie, geniuszem z Nagrodą Nobla, nie wpuścimy cię - w kontrowersyjny sposób miał też tłumaczyć politykę migracyjną kraju Donaldowi Trumpowi. W 2018 r. życie odebrało sobie siedem osób z Manus, w tym 14-latka, która dokonała samospalenia. Eskalacja prób samobójczych i samookaleczeń nastąpiła jednak w tym roku, po wyborach parlamentarnych w Australii, które niespodziewanie wygrała rządząca dotychczas konserwatywna koalicja pod kierownictwem Partii Liberalnej Australii. W ciągu dwóch tygodni od ogłoszenia wyników w obozie odnotowano 32 próby samobójcze. Desperacja i poczucie beznadziei urosły tam do niespotykanych rozmiarów. - Psychiatrzy kliniczni i specjaliści zdiagnozowali, że ok. 80% osób ubiegających się o azyl i uchodźców na Nauru i Manus cierpi z powodu stresu pourazowego i depresji - twierdzi Indrika Ratwatte z UNHCR. Migranci niby mogą swobodnie przemieszczać się po wyspie, ale tego nie robią, ponieważ się boją. Teoretycznie mogą też iść do lekarza lub na targ, ale w praktyce jest to niewykonalne, ponieważ są pozbawieni prawa do legalnej pracy i nie mają żadnych dokumentów. To nie życie. To apatyczna egzystencja. Sprowadzamy tylko najlepszych Australijczycy restrykcyjnie podchodzą do wszelkich prób przedostania się do ich kraju. Marynarka wojenna regularnie zawraca wszystkie statki z nielegalnymi migrantami, a tych, którym udaje się dostać do Australii, kieruje do obozów. Tam również rozpatrywane są wnioski o status uchodźcy. W rzeczywistości niewiele to zmienia. Jeśli zostają one uznane za zasadne, osoby te i tak nie mają prawa osiedlić się na terytorium australijskim. Ich wyborem może być jedynie Papua-Nowa Gwinea, Nauru lub Kambodża. Wszystkie te kraje otrzymują od Australii pieniądze za to, że godzą się przyjmować tych, których Australia kategorycznie nie chce. Australijski Senat w 2016 r. poinformował, że w ciągu jednego roku cofnięto 29 łodzi, przewożących ok. 740 osób. Opinia publiczna nie pozostaje na to głucha. W ubiegłym roku ulicami największych miast w Australii przeszły wielotysięczne manifestacje, sprzeciwiające się polityce władz wobec uchodźców. Manifestanci domagali się zamknięcia obu obozów i przyjęcia migrantów. Demonstracje nie przyniosły żadnego skutku. Ba! Od 1 lipca 2017 r. do 30 czerwca 2018 r. zaakceptowano 163 tys. wniosków o pobyt stały w Australii, a to spadek o 10% w stosunku do poprzednich 12 miesięcy oraz najniższy wskaźnik od 10 lat. - Wnioski, które do nas napływają, analizujemy dokładnie, by upewnić się, że sprowadzamy do naszego kraju jak najlepszych migrantów - piał z dumy minister imigracji i ochrony granic Peter Dutton. - Chciałbym stąd wyjść i rozpocząć nowe, normalne życie. W ogóle nie chcę jechać do Australii, po prostu muszę jechać gdzie indziej. Chciałbym się stąd wydostać, żeby móc się leczyć, ponieważ nie otrzymałem tutaj pomocy medycznej. Wiem, że przybyliśmy do Australii nielegalnie, ale bycie uchodźcą nie jest zabronione. Rząd Australii zatrzymał nas tutaj jako więźniów i nie możemy stąd wyjechać, nawet na leczenie - podsumowuje gorzko Nasiri z obozu na Manus. Paweł Drąg