Stolica Węgier była już kilkakrotnie sceną demonstracji, których uczestnicy kontestowali gospodarcze plany centrolewicowego rządu Ferenca Gyurcsanya. Frekwencja na tych imprezach nie przekraczała jednak kilku tysięcy ludzi, powstrzymywali się oni również od jakichkolwiek aktów przemocy. W ostatnich miesiącach społeczne nastroje na Węgrzech wyraźnie pogorszyły się w obliczu nieuchronnych wyrzeczeń, z jakimi łączy się polityka gospodarcza obecnego rządu. Podwyżce podatków ma towarzyszyć cofnięcie dotacji, co zaowocuje przede wszystkim znacznym wzrostem cen gazu i innych nośników energii. Zamiast zapowiadanego wcześniej kredytowania studentom opłat za naukę, zdecydowano się ściągać je od przyszłego roku bez żadnych rekompensat. Zaś opłaty za wizyty u lekarza pomóc mają w przezwyciężeniu krytycznej sytuacji materialnej służby zdrowia. Mimo deklarowanych obietnic i aplikowanych społeczeństwu surowych przedsięwzięć oszczędnościowych, osiągnięcia Gyurcsanya w uzdrawianiu finansów państwa są nikłe. Jeszcze na początku lipca rząd deklarował, iż deficyt tegorocznego budżetu zamknie się w granicach 8 procent produktu krajowego brutto, tymczasem obecnie mówi się, że będzie to 10,1 procent - co oznacza niechlubny rekord w skali całej Unii Europejskiej. Jak wiadomo, obowiązujący państwa strefy euro pakt stabilizacyjny wyznacza 3 procent PKB jako maksymalny poziom rocznego deficytu finansów publicznych. Tegoroczne prognozy budżetowe są tym bardziej niepokojące, że skumulowana wartość węgierskiego długu publicznego osiągnęła w ubiegłym roku niemal 59 procent rocznego PKB. Jest to co prawda wyraźnie mniej niż u unijnych rekordzistów Włoch (blisko 109 procent) i Belgii (ponad 94 proc.), ale znacznie więcej niż w Polsce (niecałe 48 proc.).