Na początku podkreślmy, że Donald Trump - co do faktów - ma absolutną rację. Koncerny w Stanach Zjednoczonych istotnie jeszcze nigdy tyle nie zarabiały. W styczniu 2017 roku - bo z tego miesiąca pochodzą ostatnie dane federalnego biura analiz gospodarczych (czyli takiego amerykańskiego GUS-u) - zyski przedsiębiorstw wyniosły łącznie 1,81 biliona dolarów, najwięcej w historii. Oczywiście wynik z miesiąca, w którym Trump dopiero objął urząd, nie jest jego zasługą, jednak można domniemywać, że kolejne miesiące przyniosą kolejne rekordy. "Utożsamianie wysokich zysków biznesu z dobrą kondycją gospodarki jest uczciwym postawieniem sprawy" - uważa cytowany przez Politifact ekonomista Gary Burtless. Nie wszyscy się z tym zgadzają. Dean Baker z liberalnego think-tanku Center for Economic and Policy Research twierdzi, że wysokie zyski korporacji są "dobre dla tych, którzy mają wiele udziałów - i dla nikogo więcej". Profesor Robert Reich na Facebooku wskazuje, że koncerny przeznaczają zyski na dywidendy dla udziałowców, premie dla menedżerów najwyższego szczebla czy przejmowanie konkurencji. Szeregowi pracownicy nie mają z tego nic. Potwierdzają to dane z ostatnich dekad. Udział płac w produkcie krajowym brutto od 1969 roku konsekwentnie maleje i obecnie zbliża się do rekordowo niskich poziomów. Mówiąc bardziej po ludzku: kraj się bogaci, ale obywatele nie bardzo. Gospodarka rośnie, społeczeństwo biednieje W 1980 roku, kiedy Ronald Reagan zaczął znosić przepisy krępujące wielki biznes i obniżać podatki koncernom, gospodarka drgnęła, produktywność wzrosła, ale pracownikom zaczęło się pogarszać. W latach 1979-2009 średnie wynagrodzenie godzinowe wzrosło ledwie o 7 proc. To oznacza, że płace nie nadążały nie tylko za wzrostem produktywności czy zysków, ale przede wszystkim za inflacją. Dzisiejszy amerykański pracownik jest biedniejszy niż amerykański pracownik 40 lat temu - za swoją pensję może kupić sobie dużo mniej niż kiedyś. Według Economic Policy Institute siła nabywcza płacy minimalnej w latach 1973-2014 spadła w USA o 21 proc. W tym czasie menedżerowie najwyższego szczebla osiągnęli niewyobrażalne wcześniej pułapy zarobków. W 1980 roku prezesi w Stanach zarabiali 42 razy więcej niż przeciętny pracownik. W 2015 roku już 373 razy więcej, a premie dla spekulantów na Wall Street były w 2014 roku dwukrotnie większe niż zarobki wszystkich amerykańskich pracowników najniższego szczebla razem wzięte. Amerykańskie gospodarstwa domowe jeszcze nigdy nie były tak zadłużone jak dziś, a 10 proc. najbogatszych Amerykanów posiada 76 proc. całkowitego majątku w USA. Dane nie pozostawiają wątpliwości, że "robienie dobrze" korporacjom, które i tak przecież śpią na pieniądzach równych budżetom państw, ma fatalny wpływ na dobrobyt klasy średniej i pracującej. Plan Trumpa Otaczający się doradcami z niesławnego banku Goldman Sachs Donald Trump tymczasem chce iść za ciosem i obniżyć korporacyjny podatek z 35 do 15 proc. Obiecuje przy tym wiele nowych miejsc pracy, ale nie wspomina, czy będą to miejsca dobrze płatnej pracy. Reforma podatkowa ma być jednym z kluczowych osiągnięć prezydentury Trumpa po tym, jak nie udało się - jemu i republikanom w Kongresie - zrealizować obietnicy zlikwidowania Obamacare. 35 proc. to rzeczywiście wysoka stawka, ale liczne ulgi podatkowe sprawiają, że efektywna stawka podatku korporacyjnego wynosi w USA tylko 13,4 proc. Ponadto koncerny uprawiają tzw. optymalizację podatkową i przenoszą zyski do rajów podatkowych, by nie musieć płacić daniny. Według Oxfam, 50 największych firm w USA wyprowadziło w 2015 roku do rajów podatkowych ponad 200 miliardów dolarów. Filozofia Eisenhowera Obniżanie podatków nie zawsze było jedyną słuszną drogą rozwijania gospodarki. Za prezydentury Dwighta Eisenhowera (1953-1961) najwyższa stawka podatku dochodowego wynosiła 91 proc. dla zarobków powyżej 200 tys. dolarów rocznie, a stawka dla korporacji plasowała się na poziomie 52-53 proc. Dzięki ściągniętym w ten sposób funduszom Eisenhower rozpoczął wielki projekt budowy infrastruktury drogowej, który dał pracę milionom Amerykanów, a drogi służą do dziś. Co więcej, wbrew intuicji wynikającej z trwającego od lat 80. prania mózgów, wysokie podatki wcale nie dusiły rozwoju. W latach 50. amerykańska gospodarka rosła w tempie 3,9 proc. rocznie - szybciej niż gdy podatek korporacyjny został obniżony. Podatki Eisenhowera stymulowały gospodarkę, wracały do niej, a projekty infrastrukturalne oznaczały niebywałe prosperity dla wielu przedsiębiorstw współpracujących z państwem. Szczegółowe badania wykazały, że nie ma prostej, bezpośredniej zależności między wysokością podatków dla przedsiębiorstw a tempem wzrostu PKB. Jeżeli więc Donald Trump, czy inni przywódcy, np. Emmanuel Macron, obiecują, że dzięki obniżeniu podatków korporacjom gospodarka będzie się rozwijać szybciej, to jest to myślenie życzeniowe, a nie ekonomiczne prawidło. Podobnie jak myśleniem życzeniowym jest głoszony co jakiś czas przez komentatorów zmierzch neoliberalizmu, reaganomiki, thatcheryzmu, konsensusu waszyngtońskiego - jakkolwiek zechcą państwo kult wolnego rynku, deregulacji i obniżania podatków określić. Dziś idee, które przyniosły kryzys z 2008 roku oraz gigantyczne rozwarstwienie dochodowe i majątkowe, znów znajdują się w rozkwicie. Przynajmniej w Białym Domu.