O wywiadzie poinformowała w środę agencja Reutera. "Żaden rząd na świecie nie zabija swoich ludzi, chyba, że kieruje nim szaleniec. Większość tych, którzy zginęli, to zwolennicy rządu, a nie przeciwnicy" - oznajmił Asad. Według niego 1100 żołnierzy i policjantów zginęło w protestach. Asad oświadczył, że "nie było rozkazu, by zabijać albo być brutalnym" wobec protestujących i zapewnił, że takie wypadki były winą jednostek, nie instytucji. Ocenił jako dwie różne sprawy "politykę tłumienia protestów" oraz "błędy popełnione przez niektórych przedstawicieli władz". "Nigdy nie mówiliśmy, że jesteśmy krajem demokratycznym. Robimy postępy w reformach (...); to, by stać się w pełni rozwiniętą demokracją, wymaga dużo czasu, dużo dojrzałości - tłumaczył syryjski prezydent. Zapewnił, że zaostrzanie sankcji wobec Syrii będzie miało niewielki efekt. "Żyliśmy z sankcjami przez ostatnie 30 lat. Nie jesteśmy izolowani. Ludzie przemieszczają się, mamy handel, mamy wszystko" - oświadczył. Sankcje na Damaszek nałożyły do tej pory: Unia Europejska, USA i Turcja. Liga Państw Arabskich grozi mu sankcjami w razie nieprzyjęcia jej warunków wysłania obserwatorów do Syrii. Zainspirowane arabską wiosną prodemokratyczne i antyprezydenckie demonstracje przeciwko 40-letnim rządom rodziny Asada trwają od marca. Według szacunków ONZ co najmniej 4 tys. osób zginęło podczas tłumienia protestów. Po stronie przeciwników syryjskich władz stanęła Wolna Armia Syryjska (WAS), którą tworzą zbuntowani żołnierze-dezerterzy. Wraz z organizowaniem się grup zbrojnych, które wkraczają do niektórych dzielnic syryjskich miast, kraj ten zdaje się zbliżać ku wojnie domowej - pisze Reuters.