Choć narastająca od kilku lat bańka na amerykańskim rynku nieruchomości powinna być widoczna dla każdego, kto krytycznie spoglądał na powszechnie dostępne dane, nie analizowano niepokojących sygnałów. Wprost przeciwnie. Rządzący i bankierzy przekonywali siebie nawzajem, że rynek nieruchomości i finansów nie ma prawa się zawalić. Wciskano więc kredyty hipoteczne komu tylko się dało, bez weryfikacji dochodów, tylko po to, by banki mogły tworzyć z nich rozbudowane instrumenty finansowe i sprzedawać je inwestorom. Ale - do czasu. Gdy Fed (amerykański bank centralny) podniósł stopy procentowe i okazało się, że klienci nie są w stanie spłacać kredytów, ceny domów zaczęły spadać, a banki zorientowały się, że utopiły miliardy w instrumentach, które stały się bezwartościowymi świstkami papieru. A to był dopiero początek. "Sytuacja jest bardzo poważna" Wystarczy poszukać archiwalnych materiałów telewizyjnych, by uświadomić sobie grozę pamiętnego poniedziałku, 15 września 2008 roku. CNN od wczesnych godzin porannych alarmuje widzów na tle czerwonych strzałek oznaczających spadki, że dzieje się coś bezprecedensowego. "To zdumiewające. Wall Street już dawno czegoś takiego nie widziało" - pada z ekranu. I zaraz potem: "Wiadomość z ostatniej chwili. Giełdy na całym świecie zanurkowały w związku z kryzysem na Wall Street". Prezenterka CNBC pyta wprost: "Czy nasze pieniądze są bezpieczne?". Ekspert odpowiada, ale już nie wprost. "Sytuacja jest bardzo poważna. Nie wiemy jeszcze, gdzie nas to zaprowadzi. Mamy do czynienia z ryzykiem systemowym i globalnym" - wywodzi fachowo. Kolosalne skutki Upadek Lehman Brothers początkowo uderzył w rynki finansowe - giełdę, banki itd., dlatego też najpierw mówiło się o "kryzysie finansowym". Ale później, gdy w kolejnych krajach Zachodu następowała recesja, dług publiczny wymykał się spod kontroli, a ludzie zaczęli tracić pracę, świat zdał sobie sprawę, że doszło do globalnego kryzysu gospodarczego. Porównania do Wielkiej Depresji z lat 30. znalazły potwierdzenie w liczbach. Oto kilka z nich. W krajach OECD, a więc w grupie 35 rozwiniętych państw świata, pracę w następstwie wydarzeń z 2008 r. straciło 8 milionów osób, z czego 2,6 mln w USA. W 2009 r. gospodarka w strefie euro skurczyła się o blisko 10 proc., a np. w Meksyku aż o 22 proc. Bezrobocie w Grecji wzrosło z 7 proc. przed kryzysem do 28 proc., w Hiszpanii osiągnęło pułap 26 proc. (przed kryzysem - 8 proc.), a w Irlandii skoczyło z 4 do 16 proc. W zglobalizowanej gospodarce żadne państwo nie miało prawa czuć się bezpiecznie wobec wydarzeń zapoczątkowanych upadkiem Lehmana. Nawet tam gdzie do recesji nie doszło, np. w Polsce, mieliśmy do czynienia ze znacznym wyhamowaniem tempa wzrostu gospodarczego, stagnacją płac, nie udało się również uniknąć wzrostu bezrobocia. Różowe okulary finansistów Politycy, ekonomiści, bankierzy i dziennikarze ekonomiczni, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, całe swoje kariery zbudowali na zapewnianiu od końca lat 80. ubiegłego wieku, że wszystko jest w porządku, a żaden kryzys nam nie grozi. W latach bezpośrednio poprzedzających gospodarczą zapaść wieszczyli świetlaną przyszłość i z wyżyn swoich kompetencji potępiali nielicznych sceptyków. "W tym niesamowitym świecie natychmiastowej komunikacji i wolnego przepływu kapitału tworzymy największy okres prosperity w historii ludzkości" - cieszył się w czerwcu 2005 roku Christopher Cox z Amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Podobną oceną sytuacji wykazał się miesiąc później szef Fed-u Ben Bernake. Zapytany, czy bańka spekulacyjna na rynku nieruchomości może wywołać recesję, odpowiedział: "Nie kupuję tej narracji. To bardzo mało prawdopodobne. Nigdy się nie zdarzyło, by ceny domów zaczęły spadać w skali kraju". Jeszcze jesienią 2005 r. utrzymywał: "Małe wychłodzenie rynku nieruchomości, jeśli w ogóle się pojawi, nie będzie miało wpływ na wzrost gospodarczy". Wtórował mu były szef Fed-u, słynny Alan Greenspan: "Nie ma bańki na rynku nieruchomości w skali kraju. To tylko piana na lokalnych rynkach". Im więc bardziej bańka rosła, tym bardziej w gremiach decyzyjnych rosło przekonanie, że jej nie ma. A nawet jeśli dostrzegano, że coś tam w tych kredytach hipotecznych nie gra, to twierdzono, że i tak nie przełoży się to na gospodarkę. "Stawiam, że to, co dzieje się na rynkach finansowych, nie wpłynie fundamentalnie na realną gospodarkę" - głosił William Poole, szef banku centralnego St. Louis w kwietniu 2007 r. Uparci do końca Jeśli ktoś myśli, że ta kojąca narracja ustała w 2008 roku, gdy już widać było, że wszystko się zaraz zawali, jest w grubym błędzie. W końcu rolą rządzących jest uspokajać rynki, a nie mówić prawdę obywatelom. "Gospodarka nadal będzie rosła. A jeśli gospodarka rośnie, to znaczy, że nie ma żadnej recesji. Wszyscy o tym wiemy" - klarował jeszcze w lutym 2008 r. sekretarz skarbu Henry "Hank" Paulson, najwyraźniej poirytowany tym, że on, geniusz finansów i ekonomii, musi tłumaczyć takie oczywistości maluczkim. Kiedy jedni byli poirytowani, inni dowcipkowali: "W drugim kwartale mieliśmy wzrost na poziomie dwóch proc. Mam dla republikanów propozycję hasła wyborczego: 'Gospodarka - mogło być gorzej'" - stwierdził Ben Bernake w sierpniu 2008 r. 7 września, tydzień przed upadkiem Lehman Brothers, Paulson stanowczo podkreślał: "Nie zmienia się nasza ocena korekty na rynku nieruchomości i siły naszych instytucji finansowych". Po ogłoszeniu bankructwa przez Lehman Brothers zapewnił, że rynki miały czas, żeby się do tego przygotować, a system bankowy jest "absolutnie niezagrożony". W tym przekonaniu długo nie wytrwał, bo już kilka dni później błagał Kongres i prezydenta o miliardy dolarów pożyczki dla sektora bankowego. Co właściwie poszło nie tak? - Do najważniejszych przyczyn kryzysu należy zaliczyć przeprowadzoną w wielu krajach tzw. deregulację, czyli znaczące złagodzenie wymagań stawianych instytucjom finansowym, w tym bankom. Zmiany te zostały przeprowadzone w interesie wielkiego kapitału i związanej z nim wąskiej grupy społecznej - mówi Interii prof. Leokadia Oręziak, kierownik Katedry Finansów Międzynarodowych w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Zgadza się z tym prof. Andrzej Szahaj, filozof z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. - Uznano, że gospodarka potrzebuje większego zakresu wolności, mniej regulacji, mniej nadzoru państwa, więcej swobody w procesach koncentracji kapitału, mniej przeszkód dla fuzji i przejęć. Bankier uwalnia finanse W 1981 roku prezydent USA Ronald Reagan w roli szefa Departamentu Skarbu obsadził Donalda Regana z banku Merrill Lynch, a ten niemal natychmiast zabrał się do "uwalniania" gospodarki skrępowanej surowymi przepisami. A zwłaszcza uwalniania sektora finansowego. Przez 30 lat kolejni bankierzy w roli szefów krajowej gospodarki: Regan z Merrill Lynch, Robert Rubin z Goldman Sachs czy Hank Paulson również z Goldmana, przekonywali prezydentów i naród, że banki potrzebują większej swobody w inwestowaniu, co miało się rzekomo przysłużyć całej gospodarce. I tak likwidowano kolejne zawory bezpieczeństwa. Bodaj najdonioślejszym osiągnięciem bankierów było zniesienie ustawy Glass-Steagall (od nazwisk jej twórców), uchwalonej w 1933 r. w wyniku wielkiego kryzysu. Ustawa zakazywała bankom łączenia ryzykownej działalności inwestycyjnej, spekulacyjnej z prowadzeniem rachunków i udzielaniem kredytów. Innymi słowy, nie można było grać w ruletkę pieniędzmi klientów. Osobno funkcjonowały banki inwestycyjne a osobno banki komercyjne. W 1999 roku, za prezydentury Billa Clintona, ustawa Glass-Steagall została ostatecznie obalona. Dało to bankierom zielone światło do jeszcze agresywniejszego zmieniania prawa pod siebie rękami rządzących, obojętne, z którego obozu. Rok później, pod dyktando finansistów, uchwalono ustawę zakazującą regulowania derywatów - złożonych instrumentów finansowych, będących dla banków prawdziwą żyłą złota. Te papiery wartościowe były na tyle skomplikowane, że politycy niespecjalnie mieli do nich głowę. Zaufali fachowcom-finansistom. A to właśnie derywaty rozwaliły gospodarkę. W jaki sposób? Tu dochodzimy już do rynku nieruchomości i owej wspominanej bańki spekulacyjnej. Toksyczne derywaty Finansiści wpadli na genialny pomysł, by tysiące wysoko oprocentowanych pożyczek dużego ryzyka - na domy, na samochody, chwilówki - upakować w jeden instrument finansowy. Nazywano to dywersyfikacją ryzyka. Banki sprzedawały takie derywaty jako superpewną inwestycję, o czym zapewniały opłacane przez bankierów agencje ratingowe. - W ten sposób agencje ratingowe wprowadzały w błąd inwestorów na całym świecie - wyjaśnia prof. Oręziak. Ten instrument pochodny (CDO - Collateralized Debt Obligation; papier wartościowy, którego zabezpieczeniem były kredyty) okazał się niesamowicie zyskowny. Banki sprzedawały i kupowały CDO bez opamiętania. Wcześniej zapewniły sobie likwidację przepisów ograniczających ryzyko, jakie mogą przy tym podejmować. Nagle wszyscy zaczęli mieć interes w tym, by wciskać kredyty komu się dało, z bezrobotnymi na czele. Tylko w ten sposób dało się zapewnić stały dopływ "mięsa", z którego można lepić CDO i sprzedawać inwestorom. Lokalni pożyczkodawcy już nie przejmowali się, czy kredyty będą spłacane czy nie, bo po prostu sprzedawali je bankom, które domagały się ich jak najwięcej. Z kolei największy ubezpieczyciel w USA - AIG - oferował inny pomysłowy instrument (CDS - Credit Default Swap). Za stałą miesięczną opłatą można było sobie ubezpieczyć CDO na wypadek, gdyby pożyczki nie były spłacane. AIG nie wpadło na to, że pewnego dnia stanie przed perspektywą wypłaty setek miliardów dolarów. Co ciekawe, Joseph St. Denis, jedyny z dyrektorów w AIG, który alarmował o ryzyku, był równocześnie jedynym, który w 2007 roku nie dostał premii. Interes kręcił się radośnie, Amerykanie kupowali domy, bankierzy prywatne odrzutowce i nikt nie przyjmował do wiadomości, że cały czas rośnie gigantyczna bańka spekulacyjna. Gdy Fed podniósł stopy procentowe, na tyle duży odsetek klientów przestał spłacać kredyty, że domek z kartek się zawalił. Ceny nieruchomości zaczęły spadać. Skutek? Wierzyciele nie byli w stanie odzyskać pieniędzy na drodze licytacji. Wszyscy obudzili się "z ręką w nocniku": kredytobiorcy, pożyczkodawcy, banki, inwestorzy, no i rząd, który rękami Fed-u na gwałt drukował setki miliardów dolarów, by ratować sektor finansowy. Lehmanowi pozwolono upaść Lehman Brothers zbankrutował, bo uznano, że tak będzie najlepiej. Rząd uważał, że jeśli nie pozwoli Lehmanowi zbankrutować, banki rozzuchwalą się na tyle, że będą rozgrywać Fed. Sekretarz Paulson nie wykazał się jednak konsekwencją. Najpierw zorganizował sprzedaż banku Bear Stearns JPMorganowi, później znacjonalizował pożyczkodawców Fannie Mae i Freddie Mac, następnie stwierdził, że wolny rynek oczekuje skalpu w postaci bankructwa Lehmana. A kilkadziesiąt godzin później uznał, że rząd powinien jednak interweniować i zasilić pozostałe banki gotówką. Sytuacja Lehmana w gruncie rzeczy nie różniła się znacząco od sytuacji Goldman Sachs, Citigroup czy firmy ubezpieczeniowej AIG. Lehman był po prostu we wrześniu 2008 roku "pierwszy w kolejce" do bankructwa. Krytycy postępowania rządu wobec Lehmana uważają, że Paulson i Fed nie przewidzieli, jak duży wstrząs wywoła to bankructwo. Akademickie dyskusje, czy Lehman powinien był upaść czy nie, trwają do dziś. Bańka pęka, kryzys się rozlewa Upadek Lehman Brothers wywołał lawinę, która przeobraziła amerykański kryzys finansowy w globalny kryzys gospodarczy. Nie tylko dlatego, że europejskie banki utopiły miliardy w ryzykownych instrumentach pochodnych z Wall Street. Również dlatego, że w wyniku bankructwa Lehmana banki w innych krajach przestały pożyczać pieniądze klientom (bo mogą nie spłacić) i sobie nawzajem (bo mogą zbankrutować). Zakręcenie kurka z pieniędzmi przydusiło gospodarkę wielu krajów. Przedsiębiorcy zostali odcięci od kredytów, ludzie zaczęli tracić pracę, więc zmalały dochody państwa. I nagle okazało się, że mamy w Europie kryzys zadłużenia. Dopóki był wzrost gospodarczy, dopóty dług dało się obsługiwać. Gdy nagle radykalnie spadły wpływy z podatków, gwałtownie wzrosły deficyty budżetowe. Trzeba się było jeszcze mocniej zadłużać i państwa znalazły się na krawędzi, bo jak tu obsługiwać dług przy tak kurczących się wpływach? Prof. Leokadia Oręziak zwraca również uwagę, że ogromne środki przeznaczono na ratowanie europejskich banków, co tylko spotęgowało przyrost długu. - W wielu państwach instytucje finansowe zagrożone upadkiem otrzymały masową pomoc z pieniędzy publicznych. Wydatki te, wraz z wydatkami państwa na programy mające stymulować gospodarkę, przyczyniły się do drastycznego wzrostu długu publicznego w relacji do PKB. Kryzys ten stworzył poważne zagrożenie rozpadu strefy euro - przypomina. Europejski Bank Centralny musiał stawać na głowie, by dodrukować euro, jednocześnie nie łamiąc traktatowych zasad, które zakazują ratowania zadłużonych państw przez EBC. Nauka w służbie systemu Amerykański film dokumentalny "Inside Job" z 2011 r. pokazuje, jak w deregulacji świata finansów i budowie systemu opartego na krótkoterminowym zysku uczestniczył świat nauki. Ekonomiści prestiżowych uczelni, czerpiący profity w radach nadzorczych spółek finansowych, publikowali jednocześnie prace badawcze promujące interesy tych spółek. Glenn Hubbard - rektor Columbia Business School i szef rady doradców ekonomicznych George’a W. Busha - napisał w 2004 roku wraz z głównym ekonomistą Goldman Sachs, Williamem Dudleyem, pracę, w której obaj wychwalali derywaty. Uważali, że taka "alokacja ryzyka" wzmacnia stabilność systemu finansowemu. Praca powstała za pieniądze think tanku należącego do Goldman Sachs i posłużyła administracji jako potwierdzenie, że owe skomplikowane instrumenty są dobre dla gospodarki i nie potrzebują regulacji. Później, jako ekspert firmy Countrywide, Hubbard, podpierając się swoim ekonomicznym autorytetem, wywodził, że wciskanie przez tę firmę kredytów bez weryfikacji dochodów klientów nie przyczyniło się do późniejszych strat inwestorów; przekonywał, że straty te były spowodowane "czynnikami makroekonomicznymi". Od Countrywide Hubbard za godzinę pracy na tą ekspertyzą pobierał 1200 dolarów. Bez skorumpowania ekonomistów takich jak Hubbard być może nie udałoby się przekonać opinii publicznej przed 2008 r., że gwałtowny rozrost sektora finansowego sprzyja całej gospodarce. Dawać mi tu winnych W tej historii czarne charaktery zostały jasno zarysowane: chciwi bankierzy, ślepi politycy, sprzedajni naukowcy. Jednak prof. Witold Orłowski sugeruje, by spojrzeć na sprawę szerzej. - Zawinili po trochę wszyscy - uważa. I w rozmowie z Interią wyjaśnia: - Winne są banki, które zbyt agresywnie poszukiwały zysków, zwiększając ryzyko. Klienci są winni, bo bardzo łatwo dawali się naciągać, ich również zaślepiała chciwość i nierozważność. No i winny jest też oczywiście rząd, zwłaszcza amerykański bank centralny, który nie reagował na to. Oczywiście, więcej pretensji możemy mieć do bankiera, który zarabiał krocie i miał być najbardziej kompetentnym ogniwem, niż do klienta, który ma prawo nie wiedzieć, że robi rzeczy szaleńcze, dając namówić się na kredyt, którego nie jest w stanie spłacić. Ale prawda jest taka, że wszyscy się do tego przyłożyli. Skutki społeczne Konsekwencje upadku Lehman Brothers sięgają znacznie dalej niż tylko wskaźników dotyczących PKB i bezrobocia. W wyniku kryzysu z 2008 roku załamała się umowa społeczna między obywatelami a rządzącymi państw Zachodu. Opinia publiczna zdała sobie sprawę, że była karmiona kłamstwami o wolnym rynku, który sam z siebie zapewni wszystkim dobrobyt. - Było to ucieleśnienie wielowiekowego marzenia ludzkości: prostego mechanizmu wyłaniania się porządku z chaosu oraz gwarancji, że wszelkie nierównowagi zostaną szybko pokonane przez korekty wbudowane w sam system, a nie pochodzące z zewnątrz (rynek pojmowano jako swoiste społeczne "perpetum mobile") - tłumaczy prof. Andrzej Szahaj. Załamanie dotychczasowej umowy społecznej wiązało się z kryzysem zaufania wobec dotychczasowego establishmentu i wzrostem poparcia dla ruchów antysystemowych i populistycznych. Choć minęło dziesięć lat, "oburzeni" wciąż zdają się stanowić najliczniejszą grupę wyborców. Ma to bezpośrednie konsekwencje polityczne - środowiska o ugruntowanej przez dekady pozycji np. socjaliści i gaulliści we Francji gwałtownie tracą poparcie na rzecz nowych ruchów obiecujących radykalną zmianę i rozliczenie poprzedników. Czy wyciągnęliśmy wnioski? Szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Christine Lagarde - Wernyhora światowej gospodarki - długo odgrażała się, jak to sektorowi finansowemu zostanie przykręcona regulacyjna śruba. Ale zmiany okazały się naskórkowe. - Nie usunięto ani jednej strukturalnej przyczyny kryzysu. Nie został zatrzymany proces deregulacji, instytucje za duże, aby upaść, są jeszcze większe niż dziesięć lat temu, finansjalizacja gospodarki pogłębia się, kapitalizm gargantuiczny ma się świetnie, nie zlikwidowano rajów podatkowych (poza Luksemburgiem), nie spłacono gigantycznych długów, które mają na koncie różne instytucje finansowe, państwa oraz poszczególni obywatele (długi te od początku kryzysu znacznie wzrosły!), nie zrobiono nic, aby zatrzymać proces pogłębiania się nierówności społecznych - wylicza i ostrzega prof. Szahaj. Bankierze, prowadź Dziesięć lat po wybuchu kryzysu w Stanach Zjednoczonych niemal jeden do jednego odtwarzane są warunki, w których mógł się narodzić. Oto amerykański sekretarz skarbu wywodzący się z Goldman Sachs - Steven Mnuchin - przepycha kolejne pakiety deregulacyjne, ze szczególnym uwzględnieniem banków. Udało się już m.in. wydatnie osłabić ustawę Dodda-Franka, która miała chronić amerykańskich konsumentów po kryzysie z 2008 roku. Po obu stronach oceanu wrócił wzrost gospodarczy. Giełdy rosną. Konsumpcja takoż. Na rynkach zapanował optymizm. Michał MichalakObserwuj autora na Facebooku i na Twitterze. Czytaj więcej na temat kryzysu z 2008 roku: Rozmowa z byłym pracownikiem Lehman Brothers Skąd nadejdzie kolejny kryzys? Dokarmianie potwora. Komentarz