- Byliśmy w szoku, że coś takiego mogło się wydarzyć. Jeden wybuch nastąpił przy samej mecie, a drugi około sto metrów dalej, w pobliżu miejsca, gdzie akurat wcześniej stała moja rodzina. Z tym, że żona, córka i syn byli po drugiej stronie ulicy. Zwłaszcza żona i córka bardzo mocno to przeżyły. Córka, która ma 10 lat, długo nie mogła uspokoić się, kiedy usłyszała, co się stało - powiedział Żaglewski. Kiedy nastąpiły wybuchy, Polak mieszkający w Oakland w stanie New Jersey, który dobiegł do mety blisko półtorej godziny wcześniej, był już na lanczu w pobliskiej restauracji. - Po zakończeniu biegu trzeba jeszcze przejść kawałek, by otrzymać jedzenie i pamiątkowy medal. Jest miejsce, gdzie można się spotkać z rodzinami i tam czekali na mnie żona, syn i córka. Chciałem trochę rozprostować nogi, a później poszliśmy na lancz do restauracji, która odległa jest tylko o jeden lub dwa bloki od mety. Usłyszeliśmy, że jeżdżą karetki czy policja. Trudno nawet powiedzieć, czy słyszeliśmy wybuchy, bo niczego się nie spodziewaliśmy, a w restauracji było głośno i grała muzyka - relacjonował. Jak dodał, było to w centrum miasta, gdzie są wysokie budynki i może wybuchów specjalnie nie było słychać. Cała rodzina Polaków nie zwróciła uwagi, co się dzieje. Dopiero, kiedy żona biegacza wracała z łazienki zobaczyła na ekranie telewizora informacje o tragedii. - Kiedy oglądaliśmy telewizję w pierwszej chwili nie spodziewałem się, że był to zamach, myślałem, że może w jakiejś restauracji coś się stało bądź wybuchł gaz. W każdym razie tak to wyglądało. Dopiero po chwili, kiedy zaczęliśmy sprawdzać informacje w telefonie komórkowym i rozdzwonili się zaniepokojeni znajomi, dowiedzieliśmy się, co się rzeczywiście stało - opowiedział Żaglewski, który w Bostonie pobiegł już po raz czwarty, a wcześniej zaliczył też 10 maratonów w Nowym Jorku. Według niego, w trakcie biegu nigdy do tej pory nie zaprzątał sobie głowy sprawami bezpieczeństwa. - W Nowym Jorku podczas maratonu są ostre środki bezpieczeństwa. Zwłaszcza, kiedy idzie się na start, wszystkich dwa czy trzy razy sprawdzają. W Bostonie nie odczuwało się tego aż tak mocno, ale zabezpieczeń było dużo i wydaje się, że zrobiono wszystko, co możliwe. Niczego nie zaniedbano. Na każdym skrzyżowaniu stała policja, co jakiś czas było rozstawione wojsko, były barierki, a także wielu ochotników pomagających służbom bezpieczeństwa - powiedział. W jego opinii najtrudniej było utrzymać porządek w okolicach mety, gdzie jest zawsze stłoczonych najwięcej ludzi wypatrujących znajomych czy krewnych. Tam też doszło do eksplozji. - O ile pamiętam w Nowym Jorku podczas maratonu kosze na śmieci zastępowane są obręczami metalowymi, do których przytwierdzone są przezroczyste worki. W Bostonie natomiast koszów nie usunięto i może to było błędem - podkreślił Żaglewski.