Polski dziennikarz, Paweł Pieniążek, dotarł w piątek po południu w okolice miasta Szachtarsk na zachód od Doniecka, gdzie spadła maszyna. W rozmowie telefonicznej z PAP relacjonował, że miejsce to wygląda "makabrycznie". W rejonie katastrofy słychać eksplozje. "Starsi mężczyźni łkają. Trudno na to patrzeć" "Ogromne połacie wypalonej trawy, wszędzie leżą spalone, porozrywane zwłoki. Nikt ich nie przykrył. Przy niektórych wbito w ziemię białe flagi, żeby oznaczyć, gdzie są ciała. Te flagi widzę wszędzie. Walają się walizki, torby i inne przedmioty. Tutaj jest strasznie" - powiedział. W miejscu katastrofy pracują służby ratownicze. Widać wielu bojowników z prorosyjskich sił separatystycznych. Grzmią wybuchy. "Tutaj od rana toczą się walki. Cały czas słychać wystrzały, prawdopodobnie z systemów Grad. Ziemia trzęsie się pod nogami, ale niczego nie widzimy. Te walki toczą się chyba w obwodzie ługańskim, którego granica przebiega niedaleko stąd" - poinformował Pieniążek. Według jego relacji nastrój w tym miejscu jest przytłaczający. "Zbierają się tutaj miejscowi mieszkańcy. Stoją i płaczą. Starsi mężczyźni łkają. Trudno na to patrzeć" - podkreślił. Pieniążek przyjechał w okolice Szachtarska z miasta Artiomowsk, które znajduje się na północ od Doniecka. W drodze został na krótko zatrzymany przez separatystów, którzy dziwili się jego akredytacji, wydanej przez władze samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej w Doniecku. Było to kilkanaście kilometrów od miejsca, gdzie spadł samolot. "Oni w ogóle nie wiedzieli, że takie akredytacje istnieją. Zatrzymali nas na krótko, lecz potem pozwolili jechać dalej. Dali nam bagaże z tego samolotu, które znaleźli przy swoim posterunku i kazali je zawieźć służbom ratowniczym. Powiedzieli, że nie wiedzą, co z tym robić. Jest tam rozwalona torba, jakiś plecak, paszport i czapka. Kiedy to przywieźliśmy i chcieliśmy komuś przekazać, nikt się tym nie zainteresował" - powiedział. Dziennikarz zwrócił uwagę na brak koordynacji między separatystami na drogowych punktach kontrolnych, w opanowanych przez nich miejscowościach i w samym miejscu katastrofy. Pieniążek przekazał, że bojownicy, z którymi rozmawiał, twierdzą, że nie mogli oni zestrzelić malezyjskiego samolotu. "Mówią, że oni nie mają na wyposażeniu broni, żeby strącić taki samolot, więc ich zdaniem musiała to być prowokacja ze strony ukraińskiej" - zaznaczył. W zestrzelonym w czwartek samolocie malezyjskich linii lotniczych było 298 pasażerów (w tym 80 dzieci). Najliczniejszą grupę stanowili Holendrzy; było ich 173. Ok. stu pasażerów leciało do Melbourne na konferencję poświęconą AIDS. Dotąd odnaleziono 181 ciał. Z Kijowa Jarosław Junko