- W perspektywie lat widzę ogromną zmianę w podejściu Polaków do pracy w (unijnych) instytucjach. Coraz bardziej zależy im na tym, żeby nie tylko tutaj być, ale też mieć realny wpływ na podejmowane decyzje - mówi Przemysław Słowik, członek gabinetu komisarza ds. budżetu, Janusza Lewandowskiego. Jego zdaniem, należy lepiej wykorzystać "potencjał na linii Warszawa - Bruksela". - Na szczęście coraz rzadziej słyszę, że Polacy, którzy wyjechali do Brukseli, to ci, którzy "zdradzili" interesy kraju. Polska zaczyna zauważać, że "swój" urzędnik w Brukseli to potencjał, którego nie można nie wykorzystać. Celem UKIE powinno być teraz dbanie o to, by polski urzędnik był zawsze dobrze poinformowany o sprawach i potrzebach swojego kraju - mówi Słowik. Zarówno on, jak i inni urzędnicy apelują: - Skończmy wreszcie z tendencyjnym podziałem "my - Polska" i "oni - Unia". Przecież nie pracujemy tu dla siebie! Dobro Unii to dobro Polski. Według najnowszych danych, w liczącej blisko 25 tys. urzędników Komisji Europejskiej pracuje 1176 Polaków. Otwarcie przyznają, że praca w instytucjach zwyczajnie się opłaca. Pensje szeregowych sekretarek zaczynają się od 2,5 tys. euro miesięcznie. Ponadto praca gwarantuje stabilność do samej emerytury: z KE nikogo się nie wyrzuca, chyba że pobije się szefa. Z drugiej strony praca jest czasami monotonna. - Mit sektora publicznego bywa tutaj żywy. Czasami wręcz denerwuje mnie osiadły tryb pracy niektórych starszych urzędników, który demotywuje resztę zespołu - uważa Dominik Sobczak, menedżer projektów w Dyrekcji Generalnej ds. Badań Naukowych. Podkreśla, że jego szefowie są zadowoleni z pracy z Polakami. - W ostatnich latach wyraźnie odmłodziła się kadra, bo po wejściu nowych krajów do Unii przyjechali tu w większości młodzi ludzie. Są zmotywowani i mają świeże spojrzenie - to bardzo dobrze sprawdza się w pracy w teamach - mówi Sobczak. Za demotywujący polscy urzędnicy uważają system oceny pracowników i awansów, którego reforma przypadła na moment, w którym Polska wchodziła do Unii, czyli w 2004 roku. - Naprawdę trzeba się teraz narobić, żeby uzyskać odrobinę szybszy awans. Dlatego mało kto się wysila; wystarczy pracować przeciętnie - mówi Sobczak. Zauważa, że rzadko nowi urzędnicy przychodzący po konkursie rzeczywiście mają szansę samodzielnie zdecydować o stanowisku. Dużo osób tkwi w miejscach, w których praca zamiast przynosić satysfakcję, bywa kieratem. Dla Sobczaka kieratem jednak nie jest. Jak podkreśla, miał sporo szczęścia, bo po zdaniu konkursu dostał pracę, która w pełni odpowiadała jego kwalifikacjom. Kończąc europeistykę oraz finanse i bankowość w Warszawie pracował przy projekcie współfinansowanym z jednego z programów UE. Dlatego do konkursu nie przygotowywał się długo, choć o jedno miejsce ubiegało się wtedy aż 40 osób. Zauważa, że z roku na rok poziom konkursów rośnie, więc trudniej jest przez nie przejść. - Wtedy więcej osób szło "na rybkę", teraz naprawdę się przygotowują - dodaje. Jak podkreślają Polacy w Komisji, pracując dla dobra UE nie stracili sympatii i wrażliwości na polskie sprawy. - Obowiązuje nas absolutna bezstronność i nie wolno nam przyjmować instrukcji od kogokolwiek innego niż pracodawca. A jednak wiadomo, że serce jest sercem i pilnujemy, by Polsce nie działa się krzywda. Nie może to jednak wchodzić w sprzeczność z naszymi obowiązkami - podkreśla Dorota Lewczuk-Bianco, urzędnik w Dyrekcji Generalnej ds. audytu wewnętrznego. - Na początku najważniejszy jest networking, budowanie sieci kontaktów zawodowych - radzi jedna z pracujących w Brukseli Polek, która pragnie zachować anonimowość. - Nie można dopuścić do zamykania się w jednym kręgu narodowościowym! Dlatego Polak, który wchodzi w międzynarodowe towarzystwo i pielęgnuje kontakty, lepiej służy interesowi kraju. Zarzuty o "wynarodowienie" w związku z pracą w międzynarodowym środowisku uważam za absurdalne.