Polka została zgwałcona 2 stycznia podczas podróży do Delhi, dokąd zmierzała z Mathury w stanie Uttar Pradeś w północnych Indiach. Według jednej z wersji podaną przez agencję AFP, sprawcą był taksówkarz, do którego auta <a href="http://kobieta.interia.pl/" target="_blank">kobieta</a> wsiadła wraz z córeczką dobrowolnie, zamawiając kurs do Delhi. Podczas podróży mężczyzna miał użyć sprayu z nieznaną substancją, by odurzyć kobietę. Druga wersja, którą podaje TVN24, powołując się na "The Times of India", mówi, że Polka została siłą wciągnięta do auta, gdy czekała na przystanku na taksówkę. Próbowała się opierać, jednak kierowca zagroził jej i córce nożem. Potem obie miały zostać odurzone. 33-latka twierdzi, że straciła przytomność i nie pamięta gwałtu. Z tego, że padła ofiarą napaści na tle seksualnym, zdała sobie sprawę dopiero po obudzeniu się na ławce na stacji kolejowej Nizammudin na południu Delhi. Jej dwuletnia córeczka siedziała obok i głośno płakała. Obdukcja lekarska potwierdziła, że doszło do gwałtu. Tymczasem - jak informuje TVN24 - policja twierdzi, że kobiety nie było w Mathurze w czasie, w którym miało dojść do tragedii. Twierdzą, że przebywała w Delhi, a jej zeznania nie znajdują potwierdzenia w poszlakach. Kobieta pochodzi z Warszawy. W Indiach przebywa od trzech lat, zajmuje się eksportem odzieży. Brutalna napaść wywołała oburzenie w kraju. Wybuchły protesty uliczne. W odpowiedzi rząd Indii wprowadził surowsze kary za napaści seksualne i inne przestępstwa wobec kobiet, np. handel kobietami czy atakowanie ich kwasem. Utworzono też sieć specjalnych sądów, które zajmują się wyłącznie sprawami dotyczącymi przemocy seksualnej. W ostatnich miesiącach dochodziło też w Indiach do gwałtów na cudzoziemkach.