W poniedziałek Sąd Rejonowy Warszawa-Śródmieście zakończył ten proces, w którym Tumanowicz jest obwiniony o wykroczenia z ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych w czasie marszu z 11 listopada 2013 r. Został on rozwiązany po tym, jak część zamaskowanych uczestników przemarszu zaatakowała skłot przy ul. Skorupki; incydenty powtórzyły się kilkaset metrów dalej przy ul. Wilczej. Marsz przebył całą zaplanowaną trasę, a w dalszej jego części doszło jeszcze do podpalenia instalacji "Tęcza" przy pl. Zbawiciela (ponad 100 m od trasy marszu) i budki wartowniczej na tyłach ambasady Federacji Rosyjskiej. - Wniosek o ukaranie obwinionego Tumanowicza popieram w całości jako zasadny - oświadczyła na koniec procesu mł. asp. Judyta Prokopowicz z policji. Zażądała wymierzenia mu kary 5 tys. zł grzywny, którą uznała za adekwatną w realiach tej sprawy, jako wystarczająco surową i piętnującą stopień społecznej szkodliwości czynu przewodniczącego zgromadzenia. Posiadali i używali materiały pirotechniczne Według policjantki proces dowiódł, że uczestnicy marszu, któremu przewodniczył Tumanowicz posiadali i używali materiały pirotechniczne, a obwiniony "nie wywiązał się z obowiązku usunięcia ze zgromadzenia osób naruszających prawo"; umyślnie też nie podjął działań twierdząc, że nie miał takiej możliwości. - Prawo mówi, że w przypadku niepodporządkowania się przez osoby do poleceń przewodniczącego, musi on zwrócić się do policji lub Straży Miejskiej - a tego nie zrobił. Z góry wiedział, że uczestnicy zgromadzenia będą mieli pirotechnikę, a jedyne co zrobił to wzywał, by jej nie używać - to za mało - mówiła asp. Prokopowicz. Dodała, że choć Tumanowicz wiedział, że przebieg zgromadzenia "sprzeciwia się ustawom, wbrew obowiązkowi go nie rozwiązał". -Gdy przy wylocie z ul. Marszałkowskiej do ul. Skorupki doszło do starć z policją, obwiniony interweniował, ale zamiast współdziałać z policją, swoją interwencję skierował przeciwko funkcjonariuszom. Już wtedy była podstawa prawna do rozwiązania zgromadzenia - podkreśliła. "To była albo celowa prowokacja" Przywołując ustalenia policji oskarżycielka wskazała, że zamaskowane osoby agresywne pochodziły z kolumny marszowej, odłączały się od niej, ale potem wracały. - Niewiarygodne są zapewnienia obwinionego, że atakujący skłot to nie byli uczestnicy marszu - dodała. Jak oceniła, Tumanowicz "wykazuje brak poszanowania dla porządku prawnego, sam uznał, że wobec tak licznego marszu jest zwolniony z części obowiązków. Nie wywiązał się z podstawowego obowiązku - wzięcia odpowiedzialności za przebieg zgromadzenia twierdząc, że osoby odłączały się od marszu, że to nie jego uczestnicy, nie podporządkował się decyzji o rozwiązaniu zgromadzenia". Obrońca obwinionego mec. Marcin Wawrzyniak wniósł o uniewinnienie swego klienta. Jak mówił, w czasie incydentów przy skłocie uczestnicy starć przełamali kordon straży marszu. - To była albo celowa prowokacja, albo "ustawka", bo mieszkańcy skłotu byli też zamaskowani i doskonale przygotowani. A uczestnicy zajść, którzy odłączyli się z marszu działali w zwartej grupie - wskazał. Adwokat utrzymywał, że policja wiedziała o tym, kto jest na dachu skłotu, ale nie podjęto żadnych działań przeciwko eskalacji zajść. - Zamiast dokonywać zatrzymań i oddzielenia uczestników zamieszek od legalnego marszu, policja zepchnęła te osoby z powrotem do kolumny marszowej. Te same, zepchnięte do marszu osoby, uczestniczyły w kolejnych zajściach. Straż marszu była bezradna, gdy policja rozbiła jej szyk - mówił. Organizator był przeciwny takim praktykom Co do podpalenia tęczy przy pl. Zbawiciela adwokat wskazał, że plac był oddalony od trasy przemarszu, więc Tumanowicz nie może odpowiadać za czyny dokonane poza zgromadzeniem, podobnie rzecz się ma z podpaleniem budki na tyłach ambasady rosyjskiej - przekonywał. - Organizator był przeciwny takim praktykom - zapewniał adwokat odnosząc się do zarzutów o tolerowaniu środków pirotechnicznych przez obwinionego. - Czy mógł zrobić coś więcej, mając tylko kilka urządzeń nagłaśniających i ledwie 500 wolontariuszy, wobec kilkudziesięciotysięcznego tłumu, na długości kilkukilometrowego pochodu? W stutysięcznym tłumie rzucenie petardy w boczną ulicę lub pod nogę innym, może nawet nie być zauważone. Może w zgromadzeniu na 50 czy sto osób. Znamienne jest i to, że policja nie podejmowała żadnych interwencji - obawiając się zaognienia sytuacji - mówił. Według obrońcy nie ma w sprawie dowodu, że pełnomocnik prezydenta miasta formalnie ogłosił decyzję o rozwiązaniu marszu. - Sam ten pełnomocnik przesłuchany w sądzie nie wiedział, komu i w jakim miejscu to ogłosił; nie wiedział tego nawet wypowiadający się w mediach rzecznik policji - dodał. - Jest niewykonalne, żeby być przy każdym uczestniku marszu i łapać go za rękę. Robimy wszystko, by wykonać prawo, choć policja w czasie marszu niepodległości nigdy niczego nie ułatwia - wyłącznie utrudnia - mówił Tumanowicz w "ostatnim słowie". Jego zdaniem jedyne "ułatwienia" ze strony policji to odstąpienie od przebywania w określonym miejscu, by ich obecność nie prowokowała zajść. Skarżył się, że komendant główny policji nie odpowiada za czyny funkcjonariuszy, a on ma odpowiadać za to, co robili uczestnicy marszu. - To jest kuriozum - uważa obwiniony. Sąd odroczył ogłoszenie wyroku w tej sprawie na piątek.