Kachetia. Upał tężeje z godziny na godzinę. Żar leje się z nieba. Już prawie 40 stopni Celsjusza. W tle góry, bliżej - stepowy krajobraz. Wyschnięte, spalone słońcem trawy rozciągają się aż do podnóża Kaukazu. Chwytam łapczywie wiatr wdzierający się do wnętrza samochodu przez otwarte szyby. Wystawiam twarz i ręce, by poczuć jego ożywcze tchnienie. W tle rzęzi radio. Zasięg jest słaby. Kierowca dośpiewuje brakujące frazy. Jadę zwiedzać kolejne atrakcje kraju. Dato zgodził się zawieźć mnie na miejsce. Przyjechał po mnie w dresach i kraciastej koszuli, z kilkudniowym zarostem. Ma 54 lata. Przez długi czas prowadził sklep z częściami do samochodów, ale odkąd w pobliżu jego firmy otworzyli swój zakład Azerowie, biznes przestał być opłacalny. Psuli rynek - ceny zakupu niektórych produktów były równe cenom zakupu w hurcie. Pech chciał, że dotyczyło to asortymentu, którym handlował również Dato. Dwa lata walczył o przetrwanie, ale w końcu się poddał - trzeba było utrzymywać z czegoś rodzinę. Sprowadził z Niemiec kilkunastoletnie auto i został taksówkarzem. Uprawianie tej profesji w Telawi, mieście nazywanym stolicą taksówek, nie jest łatwym kawałkiem chleba. Ale - jak się okazuje - dzięki rozbuchanej turystyce, łatwiejszym niż biznes z autoczęściami. Borderyzacja, destabilizacja... - Trzy godziny temu w wiadomościach podali, że Putin po raz kolejny przesunął granicę w głąb kraju - mówi Dato. - Czego on od nas chce? Po co mu kolejny kawałek ziemi? - zastanawia się. - Jak to - przesunął granicę? - pytam. - Zwyczajnie, zabierają kawałek po kawałku - wyjaśnia Dato. Tym razem chodziło o gruzińską wieś Gugutiantkari. W pobliżu granicy administracyjnej między Gruzją z regionem Cchinwali (Osetia Poludniowa) pojawiły się nowe bariery ustawiane tam przez wspierane przez Rosję, a nieuznawane przez Gruzinów władze tego regionu. To nic nowego. Ten proces ma już nawet swoją nazwę - na zachodzie nazywany jest “borderyzacja". Brzmi niewinnie jak na sytuację, w której ktoś wdziera się na obce terytorium. Jakby miał ukryć całą gorzką prawdę. Borderyzacja, czy może zwyczajnie - destabilizacja i inwigilacja? - Jak to zajęli? - pytam po raz kolejny z niedowierzaniem. - Zwyczajnie, przestawili posterunek. Ludzie nie mają jak zwieźć plonów ze swoich pól. Wcześniej pozbawiali ich domów, teraz całej reszty. Będą tak nam zabierać kawałek po kawałku, sprawdzając, na ile im świat pozwoli - mówi wzburzony kierowca. Zajrzałam do telefonu. Faktycznie, informacja pojawiła się w światowych serwisach. W Gugutiankari stawili się zagraniczni dyplomaci, w tym przedstawiciele Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Apelowali do Rosji o wycofanie jej wojsk z terytorium Gruzji. “Proces ‘borderyzacji’, trwający od 2011 roku, poważnie wpływa na sytuację ludności mieszkającej w pobliżu linii okupacyjnej (ABL) i skutkuje dalszym ograniczeniem swobodnego przepływu osób i towarów" oraz “stwarza poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa i stabilności w terenie" - podkreśla polskie MSZ. Wojna nam niepotrzebna - Co na to wasze władze?" - pytam. "Nic". - A ludzie? - nie daję za wygraną. - A co możemy zrobić? Przecież to Rosja! Przy niej jesteśmy małym pyłkiem. Mamy zacząć kolejną wojnę? Tu nikt nie chce wojennej zawieruchy, dość już ludzi poumierało. Wszyscy pamiętają 2008 rok, spadające bomby i wszystkie nieszczęścia tamtych dni. Rany jeszcze nie zaschły - rzucił w odpowiedzi. Pytałam potem jeszcze o opinie wiele osób. Padały wciąż te same słowa: "My jesteśmy spokojnym narodem. Nigdy nikogo nie atakowaliśmy, nikomu niczego nie zabieraliśmy. Chcemy normalnie żyć", “Chcę żyć w pokoju i w pokoju umrzeć. Nie potrzebujemy kolejnej burzy", “Chcę, by moja rodzina była bezpieczna, by dzieci mogły wyjeżdżać za granicę, realizować swoje plany, bym mógł cieszyć się wnukami i spokojną starością". Gruzja ma ambicje, by zbliżyć się do Europy. Jadąc przez kraj wszędzie napotykałam wiszące obok siebie flagi Gruzji i Unii Europejskiej - na środkach transportu publicznego, na budynkach, na placach. Po co Gruzji Unia? To nie tylko sen o lepszym życiu. Do Europy pcha Gruzinów nie tylko wizja dostatniego kraju, z bogacącym się społeczeństwem, ale przede wszystkim chęć pozyskania poważnego sojusznika. Może wtedy Rosja nie mogłaby pozwolić sobie na takie ekscesy? Może byłoby stabilnej? Bezpieczniej? Trudno wyobrazić sobie, by ten proces miał szanse zakończyć się powodzeniem. By Rosja dopuściła do tego, by sytuacja wymknęła się spod jej kontroli. By Europa podjęła konkretniejsze kroki w sprawie Gruzji. Gruzini mogą liczyć na słowa wsparcia, jak podczas ostatniej odbywającej się w lipcu w Batumi konferencji “The European Route of Georgia", podczas której przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk komplementował Gruzję, chwaląc jej wolność, dumę i odwagę. Zapewniał, że Gruzję czeka świetlana przyszłość z wieloma możliwościami rozwoju. Podpisano nawet umowy między UE a Gruzją opiewające na niemal 50 mln euro. Na ich podstawie Unia ma wspomóc Gruzję w reformie sektora bezpieczeństwa. Również przedstawiciele Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju rysują przed tym krajem świetlane perspektywy. W ubiegłym roku bank zainwestował w Gruzji znaczące środki, w przeliczeniu na polska walutę ponad milliard złotych. Ale co innego wspierać mentalnie czy finansowo, a co innego - stanąć murem za Gruzinami choćby w przypadku takiego procesu jak wspomniana "borderyzacja", narażając się otwarcie Putinowi. Polityka polityka, ludzie - ludźmi Gruzini obawiają się rosyjskiej polityki. Nie wiedzą, co ich czeka. Jaki jest plan Putina wobec jednej z byłych republik. Obawiają się najgorszego - być może zechce zgarnąć więcej, pójść jeszcze dalej? Być może teraz testuje reakcje, by w końcu przerwać tę zabawę i podjąć bardziej zdecydowane kroki? W końcu udało mu się zdestabilizować sytuację na Ukrainie, odebrać Krym i pokazać, na co go stać? Wszystko w świetle reflektorów, na oczach świata. Gruzini mówią, że Putin to zły człowiek - nikt nie wie, jakie ma intencje, co chce udowodnić, jakim kosztem. "Diabli go wiedzą, co on sobie myśli, co knuje" - mówią. Ale polityka to jedno, a ludzie - drugie. Wszyscy, z którymi rozmawiałam, podkreślają, że z samymi Rosjanami łączą ich dobre relacje. "Tyle lat żyliśmy obok siebie w przyjaźni. To przyzwoici ludzie. Chętnie tu przyjeżdżali, dobrze się do nas odnoszą" - zapewniają. Gruzini chcieliby by stosunki gruzińsko-rosyjskie ułożyły się. By mogli żyć spokojnie we własnym kraju. Jednocześnie z dystansem odnoszą się do Stanów Zjednoczonych. Nie chcą być pionkiem w grze między oboma mocarstwami. Z tego też powodu nie zamierzają drażnić sąsiadującej z nimi Rosji ewentualną obecnością żołnierzy amerykańskich na terenie kraju. Gruzińska prezydent Salome Zurabiszwili mówiła jakiś czas temu, że ewentualne utworzenie bazy wojskowej USA w Gruzji nie byłoby wskazane, bo zostałoby wrogo odebrane przez Rosjan. Wzbudziło to spore kontrowersje na świecie. Podobnie uważa jednak duża część Gruzinów. - Rosję mamy za płotem. A Ameryka chce rozgrywać swoje interesy, siłując się z Rosja naszym kosztem. Po co nam to? Nie chcemy tu kolejnej wojny. Oni będą z daleka przesuwać pionki na szachownicy, a nasze dzieci i wnuki będą narażone na realne niebezpieczeństwo. Trzeba ważyć słowa i czyny - mówi mieszkaniec nadmorskiego Poti. Póki co Gruzini walczą z własnymi problemami. Bogatym żyje się dobrze, biedni walczą o przetrwanie. Emerytura wynosi 200 lari. To odpowiednik niecałych 300 zł. Tymczasem ceny w sklepach są porównywalne z naszymi. Na wyższą emeryturę mogą liczyć policjanci i wojskowi. Ale nawet w przypadku tych szczęśliwców jest to nie więcej niż 250 lari, czyli ok. 360 zł. Ratunkiem jest turystyka. Kto może i ma możliwość przyjmuje spragnionych wrażeń przybyszów pod swój dach, oferując im wikt i opierunek. I ratując swój domowy budżet. W tle rozgrywa się wielka polityka, a towarzyszą jej pytania pozostające póki co bez odpowiedzi. Z Gruzji Monika Borkowska