"Szop pracz znajduje się na unijnej liście gatunków inwazyjnych. Zgodnie z rozporządzeniem UE jego rozprzestrzenianie się powinno być ograniczone. Stąd odstrzał" - oznajmił w poniedziałek rzecznik władz Erfurtu Daniel Baumbach. Do zdarzenia doszło w sobotę. "Szopy pracze stanowią zagrożenie dla rodzimych gatunków węży, czy ptaków. Mogą też przenosić niebezpieczne choroby" - tłumaczył. Jeszcze w niedzielę jednak straż pożarna, która zajęła się niecodziennym gościem z jarmarku twierdziła, że trafi on do schroniska dla zwierząt. Po tym, jak wiadomość o odstrzale trafiła do mediów, strażacy w Erfurice odbierali telefony z wyzwiskami. Również w mediach społecznościowych toczyły się ostre dyskusje. Prawdziwa plaga Niemieccy ekolodzy tymczasem od dawna opowiadają się za stanowczym ograniczeniem populacji szopa pracza - również przez myśliwych. Zdają sobie jednocześnie sprawę, że "jest to syzyfowa praca" - jak mówi rzecznik Związku Ochrony Przyrody (NABU) Juergen Ehrhardt. Na wschodzie Niemiec i w Hesji szopy pracze stały się prawdziwą plagą. Nie mają tam naturalnych wrogów i nie są wybredne, jeśli chodzi o jadłospis: wyjadają zarówno jajka z ptasich gniazd, jak i hamburgery ze śmietników. Są też zagrożeniem dla wielu rodzimych gatunków. Ptaki prowadzące naziemny tryb życia nie mają z nimi szans. W 1934 roku dwie pary szopów praczy sprowadzone z USA zostały wypuszczone na wolność w okolicach Kassel w Hesji. Miały urozmaicić miejscową faunę. Dziesięć lat później 50 osobników uciekło z farmy zwierząt futerkowych, którą trafiła bomba w okolicach Berlina. Obecnie ich populacja jest szacowana na około 1,5 mln. W sezonie łowieckim 2017/2018 myśliwi nad Renem odstrzelili 170 tys. szopów. Z Berlina Artur Ciechanowicz