Tego dnia Mikołaj jak zwykle bawił się na podwórku z kolegami. Źle poczuł się dopiero wieczorem. Z silną gorączką i bólem brzucha karetka zabrała go do szpitala. Podejrzewano wyrostek. - Lekarz zbadał go i poszedł. Przyniósł termometr i kazał zmierzyć mu temperaturę. Później przyniósł nam wodę z octem i nakazał tym obniżać temperaturę - wspomina Sergij Antoniuk, ojciec chłopca. Jak twierdzi, lekarze zakazali podawać mu jedzenie i picie. Nieco później Mikołaj dostał zastrzyk. Mimo to gorączka wciąż nie spadała. Chłopiec zsiniał. - Krzyczałem, że mi dziecko umiera. Lekarze na to: "dlaczego pan krzyczy? mamy planowanie". Narobiłem krzyku, ktoś przyniósł amoniak, a dziecko już zamknęło oczy i koniec - wspomina z bólem ojciec chłopca. Lekarz przyjmujący chłopca odmówił komentarza. Wypowiedział się za to ordynator szpitala. - Ogólny stan chłopca nie wskazywał na to, że poczuje się gorzej. Sekcja zwłok wykazała, że była to infekcja wirusowa - powiedział Witalij Bojko, ordynator szpitala dziecięcego w Równym. Rodzice Mikołaja mają inne zdanie na ten temat. - Lekarze mają gdzieś dzieci zwykłych ludzi. Zapytano mnie "kim jesteś"? Mówię, że ochroniarzem. Znaczy - jesteś nikim - mówi ojciec Mikołaja. Przeciwko lekarzom badającym chłopca skierowano sprawę do sądu. Jego rodzice chcą, żeby winnym śmierci ich syna zabrano licencje. Jak mówią, Mikołajowi już nie da się przywrócić życia, ale dzieci innych można ocalić przed niedbalstwem lekarzy.