Wiosna, rok 2017, Irpień w Ukrainie. Anna Dimczenko, jej mąż i trzyletnia córeczka szukali nowego, większego mieszkania. Trafili na ulicę Stepaniwską, przy której stał niewielki, trzypiętrowy blok otoczony lasem. Okolica była spokojna, a przed budynkiem znajdował się plac zabaw pełen radosnych dzieci. W bloku mieszkało w końcu 40 młodych rodzin. Anna poczuła, że to jest ich miejsce na ziemi. Szybko stali się częścią społeczności. - Dzieci nas połączyły. Narodziły się przyjaźnie między sąsiadami, spędzaliśmy wspólnie czas - opowiada nam Anna. Pomagali sobie w opiece nad dziećmi, raz w tygodniu jedli wspólne śniadania. - Nie zliczę, ile kubków kawy i herbaty razem wypiliśmy - dodaje Anna. To tu małżeństwo zaczęło też wychowywać drugą córkę. Pięć pocisków Wspólnego śniadania z sąsiadami nie było już 24 lutego. Dzieci przestały bawić się przed blokiem. Trzy dni po inwazji Rosji na Ukrainę rodzina Anny opuściła Irpień. Najpierw udali się na zachód do miasta Kałusz. - Niemal wszystkie rodziny z dziećmi wyjechały do innych miast w Ukrainie. Myśleliśmy, że to nie może być wojna. Byliśmy przekonani, że za kilka dni wszystko się uspokoi i wrócimy do domu. Nie wiedzieliśmy, jak straszne rzeczy wydarzą się jeszcze w Irpieniu - mówi Anna. Później, razem z dziećmi, wyjechała do Polski. 4 marca pięć pocisków balistycznych trafiło w blok przy ul. Stepaniwskiej w Irpieniu. W tym czasie Rosja okupowała miasto chcąc dotrzeć do Kijowa od strony Irpienia i Buczy. Większość rodzin zdążyła się ewakuować. Ale nie wszyscy. - Część została na miejscu. Byli w piwnicy. W okolicy nie było żadnego innego schronienia. Budynek mógł w każdej chwili się zawalić. Na szczęście przeżyli. Tak się cieszę, że nic się im nie stało - mówi Anna. Blok, w którym mieszkała rodzina Anny, został zniszczony. Okna, drzwi, ściany i dach, wszystko było uszkodzone. Ale budynek stał. Tuż obok dwa inne bloki stanęły w ogniu. - Byłam w ogromnym szoku, kiedy zobaczyłam zdjęcia i nagrania naszego budynku. Nie mogliśmy uwierzyć, że Rosjanie są takimi potworami. Przecież tam mieszkały dzieci - wskazuje nasza rozmówczyni. Zaminowani - Moja reakcja była szybka i zdecydowana. Zadzwoniłam do przewodniczącego naszej wspólnoty mieszkaniowej, stworzyliśmy grupę roboczą i zaczęliśmy zastanawiać się, co zrobić, aby blok jak najszybciej był zdatny do życia - mówi Anna. Kiedy zakończyła się okupacja Irpienia, rodziny mogły przyjechać na miejsce i sprawdzić swoje mieszkania. Nie było to jednak proste. - Rosyjscy żołnierze zostawili miny. Nie tylko na zewnątrz, ale i w mieszkaniach. Poprosiliśmy policję o sprawdzenie całego terenu pod kątem obecności materiałów wybuchowych. To był pierwszy krok. Później rodziny przekonały się, że uszkodzenia są znacznie większe, niż się spodziewali. - Nie było dostępu do gazu, ogrzewania, wody, prądu. Niemożliwym było tam mieszkać - opowiada. Wtedy postanowiła otworzyć zbiórki pieniędzy na odbudowę bloku. - Wiedzieliśmy, że potrzebujemy dużej sumy. A nasze państwo cierpi i ten blok nie jest priorytetem. Choć dla nas był - dodaje. Łącznie udało im się zebrać 18 tys. złotych z całego świata - Polski, Francji, Stanów Zjednoczonych, Holandii, Niemiec i Portugalii. - Do dziś jestem tym wzruszona. Nie wiedziałam, że otrzymamy takie wsparcie i ktokolwiek będzie chciał pomóc obcym ludziom - komentuje. Sami mieszkańcy przeznaczyli na odbudowę 109 tys. zł. Własnymi siłami Dzięki zebranym funduszom rodziny mogły wynająć firmę budowlaną. Była też pomoc od lokalnych władz - nowe okna i część materiałów do odbudowy dachu. W prace zaangażowali się też sami mieszkańcy. Jeden z nich naprawiał rury gazowe, dwóch innych samodzielnie odbudowało część ścian. Anna wraz z córkami przyjechała do Irpienia latem, kiedy trwały pierwsze prace budowlane. Wróciły do Ukrainy po pięciu miesiącach pobytu w Polsce. Wtedy też pierwszy raz od wyjazdu zobaczyły swojego tatę. Budynek, jak ocenia Anna, jest już w 90 procentach odnowiony. 24 rodziny zdecydowały się wrócić do swoich domów na stałe. - Ale odbudowa cały czas trwa. Jest jeszcze trochę prac do wykonania na zewnątrz i mnóstwo wewnątrz zniszczonych mieszkań - komentuje. Pytana, czy nie obawia się, że budynek ponownie zostanie zniszczony w związku z trwającą wojną, odpowiada: - Myślę o tym codziennie. Ale ludzie chcą tam mieszkać. Nie mamy wyjścia, musimy dla nich go naprawić. Dzieci powinny być w swoich mieszkaniach, spać w ciepłych i wygodnych łóżkach. Jeśli budynek znowu zostanie zniszczony, odbudujemy go ponownie. Teraz rodzina Anny mieszka w czeskiej Pradze. - Chcemy wrócić do Ukrainy, ale jeszcze nie teraz. Tam jest nasz dom. Jesteśmy zagranicą tylko ze względu na dzieci. Chcemy, żeby przetrwały te wojnę - dodaje. Pozostałe dwa bloki na osiedlu, które zostały spalone, udało się odbudować tylko w 20 procentach. Nie da się w nich żyć. - Dlatego nie zamykam polskiej zbiórki pieniędzy - wyjaśnia nasza rozmówczyni. - Jesteśmy pewni, że Ukraina będzie znów bezpiecznym miejscem - podsumowuje Anna Dimczenko.