Marzec 1950 roku. Claus Volkmann układa już sobie życie z drugą żoną - Żydówką. Jest korespondentem "Frankfurter Allgemeine Zeitung" w Londynie. Recenzje teatralne nie są jego specjalnością, ale na ten spektakl - o byłym naziście, który zaczyna nowe życie - idzie. To dobry temat na sztukę teatralną - pisze potem w recenzji. Zna ten temat jak nikt inny. Marzenia o mundurku Claus Volkmann przychodzi na świat, gdy nie ma polskiego Olsztyna, za to jest niemiecki Allstein. Jak większość swoich rówieśników, wstępuje do Hitlerjugend. Gdy ma siedemnaście lat, zakłada pierwszy mundur. Na szyi wiąże krawat, wokół ramienia opaskę ze swastyką. Daleko na wschodzie, w Kołomyi, dorasta Ruta. Jako dziecko też marzy o mundurku. Nie może się doczekać, aż zostanie gimnazjalistką. Podziwia uczennice, które chodzą w spódnicach i bluzkach z kołnierzykami. Ojciec Clausa jest utytułowanym wojskowym. Erich walczył na frontach pierwszej wojny światowej, wydał o niej książkę. Pracuje w komisji, która docieka, dlaczego Niemcy upadły. Ponoć to on namawia syna, aby poszedł o krok dalej, zaangażował się w odbudowę niemieckiej potęgi. Ruta uwielbia leżeć, patrzeć na niebo przez świetlik, który ma w dachu rodzinnego domu. Wyobraża sobie, że chmury to zamki księżniczek. Jedzie też na ostatnie, przedwojenne wakacje. Chodzi z ojcem po górach, wieczorami rozmawiają długo i szczerze. Claus ma dziewiętnaście lat, gdy wstępuje do NSDAP. Pod zdjęciem w legitymacji dostaje pieczątkę z orłem, obok numer 2.280.558. Jest młodym, ambitnym chłopakiem. Jedzie studiować prawo na uniwersytetach w Tybindze, Monachium, Berlinie. Ruta nigdy nie dostanie swojego mundurka, nie ukończy szkoły, do której chodziła. Nigdy już nie spędzi wakacji z ojcem, bo tamte były ostatnie. Nie zamieszka znów w mieście, w którym się wychowała. Mimo legitymacji ze swastyką, mimo ojca, który był na froncie, Claus nie jedzie walczyć. Gdy wybucha wojna, zostaje za biurkiem. Pnie się po urzędniczych szczeblach. Bez karabinu też skutecznie sieje terror, być może nawet skuteczniej niż na froncie. Kariera u zbrodniarza Jest 1939 rok. Ruta patrzy, jak po jej mieście chodzą sowieccy żołnierze. Claus dostaje pierwszą pracę. Trafia do Krakowa, zostaje doradcą Josefa Buehlera, który wtedy jest szefem biura Hansa Franka. Praca jest prestiżowa, bo to Frank rządził okupowaną Polską. Po niecałym roku Claus zmienia otoczenie, wyjeżdża do Radzynia Podlaskiego. Obejmuje posadę zastępcy starosty, ale po dwóch tygodniach znów się pakuje. Jedzie na to samo stanowisko w Krasnymstawie. Wreszcie się sprawdza, bo minie pół roku, a on zajmie gabinet starosty. Choć zostaje starostą, nie podejmuje jeszcze decyzji, od których zależy życie i śmierć. Widzi tylko getto, które utworzył jego poprzednik. Tłoczą się w nim dwa tysiące Żydów. Niedaleko działa pełną parą obóz pracy, w którym giną. Patrzy na to, z czym będzie miał do czynienia później. I żyje dostatnio. Raz odwiedził go przyjaciel, Gerhard von Jordan, który wspomniał, że jedzenie było obfitsze niż w Rzeszy. Widział jego polską służbę, auta i piękne, arabskie klacze, na których urządzał przejażdżki po okolicy. Claus nie ma jeszcze trzydziestki, jest młody i ambitny. Wciąż pnie się w górę, szczebel po szczeblu. Po czterech miesiącach w Krasnymstawie dostaje kolejną posadę, tym razem na wschodzie. Znów się pakuje, mija Lwów, jedzie dalej na południe, zatrzymuje się w Kołomyi. Miasto dopiero co zdobyli Niemcy, ulicami chodzi już wojsko, ale on jest jednym z pierwszych urzędników. Dostaje wymagające zadanie. Musi wprowadzić od zera nową, niemiecką administrację. Wraz z nią zaczyna się terror. Biżuteria, złoto i pieniądze Tak krzyżują się drogi Clausa, Ruty i kilkunastu tysięcy Żydów. W Kołomyi, gdzie zasiada w gabinecie starosty. Mieszkańcy z przerażeniem szepczą o przyszłości. Mury i słupy ogłoszeniowe pokrywają plakaty, które Ruta, jedna z młodych Żydówek, pamięta jako złowieszcze. Głoszą, że Żydom i bolszewikom należy się śmierć. Starosta wydaje zakazy. To długie listy tego, czego Żydom nie wolno. Czytają, że nie mogą wchodzić do miejskiego parku, nie mogą oglądać filmów w kinie ani spektakli w teatrach, nie mogą nawet siadać na ławkach i kupować jedzenia na targu. Zaczynają się rabunki. Pojawiają się obwieszczenia, w których rozkazano, że Żydzi mają spakować biżuterię, złoto i futra. Kosztowności muszą zanieść do starostwa. Każdego, kto odmówi, czeka śmierć. Tłum kłębi się przed urzędem. Ludzie dostają świstki papieru, jakby pokwitowania za swoje kosztowności. Claus usłyszał, że w jednym z domów pełno jest drogich mebli, porcelany i dywanów. To go skusiło, żeby tam pójść. Tak trafia do Hausmannów, rodziny żydowskiego lekarza. Jego córka, Edith, zapamiętuje, jak przychodzi do nich starosta. Napisze we wspomnieniach, że Claus jest wtedy młodym, krzepkim mężczyzną. Nie wchodzi po schodach, ale gwałtownie po nich wbiega. Wpada do korytarza, po którym się rozgląda. Edith napisze jeszcze, że odbiera jej rodzinie wszystko, co zbierali całe życie. Opaska dla Żyda Miasto coraz bardziej pogrąża się w terrorze. Claus musi wydawać kolejne obwieszczenia. Zarządza, że Żydzi mają nosić opaski z gwiazdą Dawida. Przychodzą po nie do starostwa, niektórzy uśmiechnięci, jakby nie wiedzieli, co ich czeka. Gdy nadchodzi zima, Żydzi nie dostają ani opału, ani żywności. Jeden z nich, aptekarz Marceli, zapisuje w pamiętniku, że chleba nie ma już od jesieni, czasami trafiają się pomidory, odrobina mąki, kilka kartofli. Zaczyna się głód, a na murach wiszą nowe plakaty. Tym razem starosta radzi, aby unikać Żydów. Informuje mieszkańców, że są zawszeni, roznoszą tyfus. Ostrzega, żeby nie udzielać noclegów ani Żydom, ani żebrakom i włóczęgom, bo trzeba chronić się przed chorobami. Innego dnia starosta życzy sobie świec. Mówi się, że z pozyskanego w ten sposób wosku robią pastę, froterują nią podłogę, na której urządzają tańce. Karzą każdego Żyda, u którego znajdują świece. Pobożni jednak ryzykują, ukrywają je i palą co piątek, gdy się modlą. Codziennością staje się dla Żydów nędza, głód i przymusowa praca. Niepewność, co przyniesie kolejny dzień. Czasem widują na ulicach starostę, niektórzy zapamiętują go jako młodego, eleganckiego mężczyznę. Chodzi w nieskazitelnie czystym mundurze. Choć zwykle kojarzą jego nazwisko z obwieszczeń. Podpisuje również to, w którym ogłoszono, że starostwo szuka ochotników do służby porządkowej. Żydzi zaczynają się bać jeszcze bardziej, widać to w pamiętniku, który pisze Marceli. Notuje, że dla niego to pierwsza jaskółka zbliżającego się getta. Jeden podpis Dotychczas tylko o nim szeptano, ale wiadomo było, że od paru miesięcy getto działa we Lwowie, od roku jest w Krakowie. Claus też podpisuje dokument, który jest początkiem końca. Wyznacza ulice, którymi przebiegać będą granice kołomyjskich dzielnic żydowskich, czyli gett. Ruta zapamiętuje, że płot, który powstaje, zwieńczony jest drutem kolczastym. Po jednej stronie ci, którzy mają żyć, po drugiej ci, którzy zginą. Wszędzie wiszą plakaty, napisano na nich, że Żydzi szkodzą, wykupują żywność i są brudni, więc ich izolacja przyniesie same korzyści. Zaczynają się przeprowadzki. Jedni zajmują domy drugich, idą obładowani tym, co zdołali unieść. Marceli notuje, że wygląda to jak wędrówka ludów, masy ludzi z plecakami, torbami, ładują rzeczy na taczki, żeby wziąć choć trochę więcej. Ruta pakuje swój plecak, wrzuca do niego książki, z którymi nie może się rozstać. Starosta Volkmann i szef Gestapo przyglądają się, sprawdzają, czy wędrówka przebiega prawidłowo. Objeżdżają konno ulice miasta, pod ich okiem Żydzi opuszczają domy, do których mają nigdy nie wrócić. Ulice spływały krwią Tak powstają trzy, oddzielne getta. Za ich murami panuje głód, potworny ścisk, wielu nie ma dachu nad głową. Słychać, jak dochodzą stamtąd jęki i płacz, krzyki i strzały. Dobiega swąd spalenizny, gdy któryś dom płonie. Claus urzęduje wtedy w swoim gabinecie. Do getta trafia też Marceli. Zapisuje, że nawet chwasty znikają z trawników, bo ludzie gotują z nich zupę. Dwa, bywa, że trzy razy dziennie, na ulice wyjeżdża furmanka, która zbiera trupy. Są obrzmiałe, straszne, tak wygląda śmierć głodowa. Wtedy też Claus jest w starostwie. Po miesiącu zaczynają się akcje. Niemcy wchodzą do gett, strzelają do chorych, starych, do przypadkowych ludzi. Wywlekają ich z domów, decydują, kto trafi do obozu, a kto jeszcze nie. Natychmiast giną ci, którzy się ukryli. Ulice spływają krwią. Chłopiec, który zniknął Ruta trafia do jednego z pociągów. Zapamiętuje ciszę, w jakiej szli przez miasto. Tylko szuranie butów, tysięcy butów. Nadzieja, że może zdarzy się cud. Ale potem krzyk na widok bydlęcych wagonów. Śmierdziały chlorem, drzwi miały otwarte. Wsiedli. Jechali nago, tak było gorąco. Miała szczęście. Udaje jej się wyskoczyć. Dzięki temu przeżyje. Marceli mija w getcie chłopca, który siedzi przez kilka dni na ulicy. Nie może chodzić, nogi ma spuchnięte. Głoduje, najpierw płacze i prosi o jedzenie. Później tylko jęczy, potem siedzi cicho, aż znika. Marceli notuje, że nigdy tego nie zapomni. Przeżyje, bo ukrywa go jeden z Polaków. Miesiące spędzi pod ziemią, w ciemnościach. Ani jednego Żyda Gdy Claus urzęduje jako starosta, zostaje zlikwidowana niemal cała, żydowska społeczność miasta. Wielu ginie w Szeparowcach, wsi pod Kołomyją. Tam do lasu Niemcy wywożą tysiące ludzi, w większości Żydów, ale i Polaków innych wyznań. Giną od kul, grzebani w masowych grobach. Niektórych Żydów morduje się na ulicach miasta, innych zagania na cmentarze, gdzie są rozstrzeliwani. Tak pod koniec stycznia 1942 roku ginie co najmniej kilkaset osób z żydowskiej inteligencji, są wśród nich lekarze i adwokaci. Pierwszy transport do Bełżca odjeżdża miesiąc po utworzeniu getta. Na początku kwietnia 1942 roku do wagonów wciska się 5 tys. Żydów, dwa miesiące później kolejne 2 tys. We wrześniu wywozi aż 8 tys., w październiku 4 tys. Jednak niektórzy muszą krzywo patrzeć na to, jak Claus w międzyczasie się wzbogaca, może pogrążają go łapówki, których też nie odmawia. W połowie 1942 roku traci stanowisko. Zagłada wciąż jednak trwa. Ostateczną likwidację getta przeprowadza się pod koniec stycznia 1943 roku. Łącznie ginie kilkadziesiąt tysięcy Żydów z Kołomyi i okolic. Gdy armia radziecka wchodzi do miasta, Żydów jest w nim kilkudziesięciu. Zarządzam łapanki Claus zostaje wcielony do Wehrmachtu, jednak nie jest w armii długo. Wkrótce dostaje nową posadę, znów w administracji. I znów jako starosta. Wraca przez Lwów, dalej za Lublin aż do Łowicza. Tam ponownie zaczyna sumiennie wypełniać obowiązki. Jest listopad 1944 roku. Rządzi w starostwie ponad rok, przez który wysyła do przymusowej pracy tysiące Polaków. Zawsze wypełnia ustalone normy. Wtedy jednak liczby robotników przestają się zgadzać. Jest ich za mało, więc musi działać. Wydaje obwieszczenie. Starosta nie ma zamiaru tolerować tego, że ludność jego miasta nie dopełnia swojego obowiązku. Zwłaszcza, że Rzesza potrzebuje wsparcia, bo niedaleko trzeba zbudować stanowiska obronne. Nieposłuszeństwo też ma nieść za sobą konsekwencje. Grozi, że ten system będzie stosował tak długo, jak to konieczne. Choć zdaje sobie sprawę, że to dotkliwe. Z Kołomyi do Niemiec Ruta musi się ukrywać, zmienia nazwisko i wciąż ucieka. Dowiaduje się też o śmierci bliskich. Tak zostaje sama, choć ma ledwie czternaście lat. Pod koniec trafia do jednego z obozów pracy w Niemczech. Tam zamieszkuje w baraku, który sklecony jest z cienkich, drewnianych płyt. Pracuje przy silnikach do samolotów, bo przyuczono ją do pracy na tokarce. Przerzuca dziennie kilogramy żelastwa. Claus spędza swoje ostatnie dni w gabinecie. Wydaje kolejne obwieszczenie. Wzywa mieszkańców, żeby poświęcili wszystkie siły, aby trzymać bolszewików? z dala. Pisze o nich, że są "azjatycką nieludnością". Ruta poznaje Witka. Zagaduje do niej, bo pochodzi z Lwowa, czyli okolic Ruty. Raz, gdy słuchają razem radia, muzyka nagle się urywa. Jest środek nocy, z głośników leci komunikat. To koniec wojny. Za kilka dni Sowieci znów wejdą do Kołomyi, potem Krasnegostawu i Łowicza. Ruta myśli, że wróci do Polski. Może nawet do Kołomyi? Nie, lepiej nie, uznaje. Bardzo kocha to miasto, ale nie może w nim mieszkać. To zbyt bolesne, tak żyć na ogromnym cmentarzysku. Marceli wychodzi z ukrycia. Krzyczy głośno, biegnie w oślepiającym go świetle. Pisze w notatniku o niemieckich draniach, które przegrały, o sobie, że jest pijany wolnością. Snuje plany, jak się zemścić na tych, którzy wyrządzili tyle zła. Claus musi uciekać, wszyscy jego przełożeni i podwładni też, tak samo jak niemieccy żołnierze, generałowie, oficerowie. Drugie życie Z dniem kapitulacji Niemiec były starosta Kołomyi znika z Łowicza. W Niemczech Zachodnich pojawia się utalentowany dziennikarz Peter Grubbe. Opowiada się za demokracją, prawami człowieka, walką z niesprawiedliwością i uciskiem. Pracuje dla największych dzienników i tygodników - "Frankfurter Allgemeine Zeitung", "Die Welt", "Die Zeit", a w 1963 roku rozpoczyna karierę w największym wtedy niemieckim tygodniku "Stern". - Był reporterem, ciągle w podróżach, pisał o polityce zagranicznej, mniej o wewnętrznej - mówi Heiko Gebhardt, były reporter "Sterna" i szef działu politycznego. Przypomina sobie, że Grubbe był nawet twarzą kampanii reklamowej tygodnika. Napis pod zdjęciem głosił: "Zawsze tęskniłem za dalekim światem. Może dlatego, że w Trzeciej Rzeszy za Hitlera byliśmy w Niemczech zamknięci". W hamburskim tygodniku Grubbe jest blisko związany z lewicowymi autorami. Erich Kuby, Sebastian Haffner i Guenther Schwarberg bezwzględnie rozprawiają się z narodowym socjalizmem, piętnują niemiecką pamięć historyczną i wypieranie się nazistowskiej przeszłości. Kuby pisze książki o niemieckiej okupacji w Polsce, Schwarberg o żydowskich dzieciach i getcie. "Dobrze, że byłem tylko nieznaczącym kapralem" - mówi o sobie Grubbe. Ale zawsze, kiedy "Stern" ujawnia nową zbrodnię nazistowską, Grubbe dopytuje w redakcji: "Jak wam się to udało?" Trzy biura dalej, po drugiej stronie korytarza w dziale kultury siedzi syn byłego gubernatora, Hansa Franka. Niklas Frank pracuje nad książką o swoim ojcu, ale o przeszłości nigdy z Grubbem nie rozmawia. Spotykają się sporadycznie w przerwie obiadowej i na redakcyjnych konferencjach. - Po latach byłem zły na siebie, że nie wiedziałem o jego przeszłości wcześniej - mówi nam Niklas Frank. Niewykluczone, że natrafił na nazwisko Volkmanna, kiedy w archiwach szukał informacji o swoim ojcu. Grubbe jest lubiany. Miły, pełen wdzięku, nie ma problemów z krytyką własnych tekstów - wspominają byli koledzy. Opuszcza magazyn w połowie lat 80., wtedy kiedy odchodzi z niego długoletni redaktor naczelny i wydawca Henri Nannen, były propagandzista Hitlera. Niewykluczone, że zaprzyjaźniony z Grubbem Nannen zna przeszłość reportera. Zrobił tyle dobrego Grubbe zaczyna pracować jako freelancer - robi filmy dokumentalne, prowadzi audycje radiowe, pisze artykuły i książki. Większość z nich o krajach Trzeciego Świata. Grubbe zna się na rzeczy. Dziennikarskie podróże prowadzą go do ponad 80 z nich. W reportażu z Kalkuty pisze: "Codziennie umierają ludzie z głodu, przez choroby, z wyczerpania". Czy choć na chwilę myśli wtedy o Kołomyi? Grubbe jest zaangażowany. Nannen mówi o nim: "To nasz człowiek społecznego protestu". Czytelnicy to doceniają. Pisze o biednych, wyzyskiwanych, ludziach z marginesu społecznego. W reportażach z Niemiec poświęca uwagę imigrantom, którzy przyjeżdżają do RFN za chlebem, bezrobotnym, dzieciom popadającym w alkoholizm, seniorom, którzy czują się niepotrzebni. Mówi o solidarności, dialogu, moralności. Oskarża państwo o braki w polityce społecznej, apeluje o pomoc rozwojową dla krajów Trzeciego Świata, piętnuje wyzysk. Ale na apelach nie kończy. - Był aktywny, ciągle na coś zbierał, organizował akcje charytatywne. Pamiętam, że jedna z nich dotyczyła sierot w Biafrze - mówi Heiko Gebhard. Przez długie lata Grubbe jest członkiem zarządu Towarzystwa na Rzecz Ludów Zagrożonych. W Luetjensee pod Hamburgiem, gdzie zamieszkuje pod koniec lat 50., też z tego słynie. Powoła nawet oddział międzynarodowej organizacji humanitarnej Klub Lions. Klub ma elitarny charakter i skupia jedynie mężczyzn. - Zrobił tyle dobrego. Rozkręcił akcję na rzecz niewidomych w Indiach i Bangladeszu - mówi Johann von Eicken, członek miejscowego Klubu. Grubbe robi o niewidomych film, pisze reportaże, organizuje kwesty. Przyczynia się do tego, że udaje się sfinansować operacje dla setek tysięcy chorych na kataraktę. Sąsiedzi zapamiętują go jako otwartego, elokwentnego, zaangażowanego dziennikarza, może tylko nieco zarozumiałego. Zwykł bowiem podkreślać, że studia prawnicze skończył z bardzo dobrym wynikiem. Grubbe chętnie gawędzi z sąsiadami, z zaprzyjaźnionymi spotyka się w ogrodzie, przedstawia ich dziennikarskiej śmietance. Nigdy jednak nie mówi o swoim dzieciństwie i rodzinnych stronach, przypomina sobie Sigrid Wille, sąsiadka i dobra znajoma dziennikarza. Pierwsze życie Sąsiedzi i koledzy zapamiętaliby jego kwesty, a Grubbe pozostałby obrońcą słabszych, gdyby nie Philipp Mausshardt. W 1995 roku dziennikarz "taz" ujawnia drugie oblicze znanego dziennikarza. Grubbe ma wtedy 82 lata, "żyje szczęśliwy i zadowolony w pięknym domu z widokiem na jezioro. Podczas gdy w Kołomyi nie ma już Żydów" - pisze Mausshardt. Osiem lat przygotowuje się do publikacji, przegląda akta, szuka świadków, odbywa podróże do Izraela. O pierwszym życiu Grubbego dowiaduje się od Wernera Steinberga. Ten demaskuje byłego kolegę już wcześniej w magazynie "Sinn und Form", ale doniesieniom enerdowskiego czasopisma nikt nie daje wiary. W Zachodnich Niemczech uchodzi za komunistyczną propagandę. Mausshardt długo zwleka z ujawnieniem prawdy. Czeka na decydujące wyjaśnienia. - Nie zrobiłbym tego, gdyby Grubbe powiedział mi, że jest bezkompromisowym demokratą tylko dlatego, że sam kiedyś był nazistą. I tylko dlatego, że sam uczestniczył w ludobójstwie, chce je piętnować i zwalczać - mówi Mausshardt. Kiedy jedzie do Luetjensee skonfrontować Grubbego z zarzutami, nie usłyszy tego. Dowie się za to, że zmiana nazwiska to efekt literackiej kariery. Claus nie chce być kojarzony z ojcem pisarzem. "Nigdy nie ukrywałem, że nazywam się Volkmann" - powie Mausshardtowi. Ma rację. W książce telefonicznej i na okładkach niektórych monografii widnieje jako Klaus Volkmann. Wiedzą o tym dobrzy znajomi, choć pierwszą literę imienia zamienia już na "K". Tylko najbliższa rodzina wie, że naprawdę nie nazywa się Klaus, tylko Claus-Peter. Sam nosi się z zamiarem napisania książki, może nawet sztuki teatralnej - zdradza dziennikarzowi "taz". - Pomyślałem, że tak byłoby lepiej - mówi Mausshardt. Odkłada artykuł do szuflady i czeka. Ale Grubbe nie pisze ani słowa. Tak jak wcześniej nie mówi o niczym redakcyjnym kolegom. Czy te wszystkie ofiary nie mają prawa, by ich mordercy zostali skazani? - pyta Mausshardt. Akta zgromadzone przez Centralę Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu przekonują go, że Claus Volkmann odegrał decydującą rolę w zagładzie Żydów. Postanawia zdemaskować Grubbego. Tchórz i kłamca - Córka dowiedziała się na uniwersytecie. Wszyscy o tym mówili. Na szczęście nikt nie wiedział, że jest jego wnuczką - mówi nam córka Petera Grubbego. Przyjmijmy, że nazywa się Anne. Kiedy dzwonimy do niej, jest zaskoczona, ale rozmawia chętnie. Chce pozostać anonimowa. Przez półtorej godziny trudno jej przerwać, opowiada, jakby latami czekała na ten telefon. - Ta sprawa toczyła się przez rok albo dłużej. Mam trzy zbiory akt z dokumentami, wycinkami z gazet, zapiskami, co kto powiedział na jego temat - mówi. Zna każdą książkę, która zawiera informacje o jej ojcu. Umawiamy się na spotkanie, ale na krótko przed nim Anne wycofuje się. Wspomnienia znowu zaczynają boleć, niepokoić, odbierają sen. - Nie mam już siły - mówi 75-letnia kobieta. - Tchórz, który bezgranicznie kłamał - mówi Anne. We wszystkich wywiadach, w których Grubbe opowiada o sobie i Kołomyi, Anne zauważa kłamstwa. Fakty konsultuje z rodziną, historykami, dokumentami w Yad Vashem. Jedzie do Krakowa i Lwowa. Chce zobaczyć miejsca, w których pracował ojciec. Dociera w okolice Kołomyi. Anne, urodzona koło Łowicza, jest jedynym dzieckiem Volkmanna. To owoc pierwszego małżeństwa z arystokratką, która towarzyszy staroście w Kołomyi. Związek nie trwa długo, rozpada się trzy lata po wojnie, a Anne wychowuje się w Anglii. Jej ojczym - jak podkreśla - to bohater wojenny. Dorosłe życie spędza jednak w pobliżu ojca. Odwiedza go, jego trzecią żonę i pasierba. I nagle z gazet dowiaduje się, że jest "masowym mordercą", "zarządcą rzeźni w Generalnym Gubernatorstwie", człowiekiem o dwóch obliczach. Zrywa z nim kontakt. Nie wytrzymują tego też zaprzyjaźnieni dziennikarze. Nagle przestają bywać w Luetjensee. To samo robi część przyjaciół i znajomych. - Tak jakby umarł dla nas. Nie mogliśmy przyjaźnić się z kimś o takiej historii, kto nigdy nie wyraził skruchy - mówi Sigrid Wille. Pytany o przeszłość, Grubbe zmienia temat lub wybucha gniewem. Twierdzi, że to jego prywatna sprawa. Elitarny Klub Lions daje mu do zrozumienia, że powinien odejść. Grubbe odchodzi. Ale to za mało. Lewicowi ekstremiści nie dają mu spokoju. Urządzają atak. - Śmierdziało kwasem masłowym, w domu wybite szyby, a w bibliotece wszystko pomalowane na czarno. To samo na ścianach domu. Sprawcy użyli wielu litrów farby - przypomina sobie sąsiad, Hartmut Lewandowski. Ludzie mówią, że w ataku maczał palce ktoś ze wsi. Grubbe ma szczęście, jest wtedy w swoim domu we Francji. Sprawcy zostawiają wiadomość: "Zbrodniarze nie powinni spokojnie żyć". Zwykła niemiecka historia Za zbrodnie w Kołomyi i Krasnymstawie Volkmann/Grubbe nigdy nie odpowie. Twierdzi wręcz, że ratował Żydów. Śledztwo nie potwierdza tego. Akta postępowania prokuratury w Darmstadt przeciwko Volkmannowi i 27 innym podejrzanym w sprawie Kołomyi wypełniają 350 tomów w Archiwum Państwowym w Darmstadt. Dochodzenie zaczyna się w tym samym roku, w którym Grubbe zaczyna pracować dla "Sterna", ale do mediów nie wycieka żadna informacja. Ani ta, że jest podejrzany o współudział w zamordowaniu kilkudziesięciu tysięcy Żydów. Był "najważniejszym człowiekiem w administracji cywilnej, który wydawał wszelkie rozkazy dotyczące Żydów" - czytamy w aktach postępowania. Volkmann miał osobiście zastrzelić dwóch Żydów, a w Kosowie kazać aresztować i rozstrzelać 30 innych. Podczas przesłuchań niewiele pamięta, ale wiedział, że Żydzi są mordowani, a podczas "akcji" nie trafiają do żadnych obozów pracy. Tłumaczy, że rządy w Kołomyi utrudniał mu osobisty konflikt z szefem Gestapo, Leideritzem. Po sześciu latach - w maju 1969 roku - śledztwo zostaje umorzone. "Z braku uzasadnionych podejrzeń". Próba wszczęcia nowego postępowania w połowie lat 90. kończy się fiaskiem. Grubbe czuje się zrehabilitowany. Po latach powie, że "nie ma sobie nic do zarzucenia". Niektórym wystarczają jego dobre uczynki. W literackiej spuściźnie widzą zadośćuczynienie. Pozostaje dla nich Peterem Grubbe. - Był dla nas nowym człowiekiem. Tu i teraz - mówią jego sąsiedzi, Lewandowscy. Wierną towarzyszką i obrończynią pozostaje jego trzecia żona. Dla innych Grubbe pozostanie zbrodniarzem i tchórzem, który twierdzi, że jego życie "to zwykła niemiecka historia". Napisze dziesiątki książek i setki artykułów, ale ani jednego o latach w Polsce. - Gdyby był odważny, opowiedziałby, jak do tego doszło i jak to zmieniło jego życie. Ta książka byłaby bestsellerem - stwierdza Niklas Frank. - Mój ojciec mógł przyznać się do winy, ponieść karę i rozpocząć trzecie życie - mówi Anne. Pod koniec życia Grubbe czuje się samotny. Przesiaduje w ogrodzie i niewielkim lasku za domem. Rzadko wychodzi na spacery. "Nikt nie chce ze mną rozmawiać" - skarży się. Ale to on nie chce rozmawiać. Nie chce mówić o Volkmannie. Na nagrobku ten drugi to tylko adnotacja w nawiasie. Epilog Dzisiaj nie ma już Żydów w Kołomyi, ich społeczność to ledwie kilkadziesiąt osób, ale żadna nie pochodzi stamtąd. Ruta zamieszkała po wojnie na Dolnym Śląsku, ma ponad dziewięćdziesiąt lat, a w oczach pełen życia błysk. Wracała do Kołomyi kilka razy. Wspomina, że pierwszy raz nie widziała nic, jak szła drogą z dworca do miasta. Tak płakała, bo to ta sama droga, którą gnano ją do bydlęcego wagonu. Weszła do domu, w którym się wychowała, wspięła po schodach, aż do pokoju ze świetlikiem. Tam spotkała staruszkę. Padły sobie w ramiona, choć nie znały się wcale. Zostały po Żydach nagrobki, które leżą rozrzucone po miejskim skwerze. Niegdyś był cmentarzem, ale dzisiaj to miejsce spacerów. Płyty porośnięte są mchem, przykryte grubą warstwą liści . Wystarczy je odgarnąć, żeby zobaczyć nazwiska. Niedaleko dworca, na jednym z szarych osiedli, stoi betonowy mur. Porastają go gęste krzaki, wokół walają się butelki. Wąska ścieżka prowadzi do miejsca, w którym są ślady po kulach. Ukryte, zapomniane, na murze, który niegdyś otaczał cmentarz. Kołomyjski aptekarz Marceli przeżył wojnę. Wyjechał do Polski, doczekał się syna, Tomasza. Nie mówił mu o tym, co przeszedł. Tak, jakby przeszłość nie istniała, a historia zaczynała się po wojnie. Dopiero po śmierci ojca Tomasz odnalazł wszystkie jego pamiętniki. Czytał i czuł, że poznaje innego człowieka. Piotr Barejka (Wirtualna Polska), Katarzyna Domagała-Pereira (Deutsche Welle) Źródła: IPN, Zbiór afiszy i plakatów z terenu Generalnego Gubernatorstwa A. Schuman, Kolomyya Forever, Bene Barak 2004 G. von Jordan, Polnische Jahre, 1990 I. Gutman, Enzyklopadie des Holocaust, Berlin 1993 Wywiady z Rutą Wermuth i Tomaszem Najderem uzupełnione na podst. książek: M. Najder, Rewanż, Warszawa 2013 R. Wermuth, Spotkałam ludzi, Poznań 2002 Materiał powstał w ramach akcji "Zbrodnia bez kary", organizowanej przez Interię, Deutsche Welle i Wirtualną Polskę. POLECAMY "Zbrodnia bez kary" w serwisie specjalnym Deutsche Welle i Wirtualnej Polsce Jakob Loelgen - kat Bydgoszczy. Po wojnie robił karierę w Niemczech Firma Topf & Soehne "zawsze do usług". Przedsiębiorcy bez moralności "Do widzenia w niebie". Likwidacja szpitala w Kobierzynie "Tatuś kanalia". Po niemiecku "Vati Schweinehund" "Zaczęło się. Jest wojna". Dziennik bojowy por. Kurta Hartmanna 1 września 1939 r., Wieluń. Masakra na bezbronnym mieście Germanizacja Łodzi. Werner Ventzki i jego Litzmannstadt Czaszki Polaków i Żydów oferuję po umówionej cenie Pierwsza zbrodnia II wojny. Alfred Naujocks i prowokacja gliwicka Bezkarni naziści w powojennej RFN. "Amnezja i brak empatii dla ofiar"