Przeciwnicy teorii zmarłego niedawno politologa amerykańskiego powtarzają jak mantrę, że różnice cywilizacyjne są nieznaczącym drobiazgiem. W ramach ćwiczeń proponuję podróż samochodem z Warszawy do - powiedzmy - Charkowa. W trakcie jazdy przez Ukrainę nie należy koncentrować się na dziurach w drodze. Rozglądajmy się dookoła. Granica cywilizacji zachodniej i prawosławnej narysowana przez Huntingtona będzie widoczna na przestrzeni co najmniej 300 - 400 kilometrów. Mimo lat oddziaływania wyjątkowo niszczącego i unifikującego sowietyzmu dostrzegamy, jak kilometr po kilometrze sposób organizacji przestrzeni ulega zmianie. Zachodnie symetrie i barokowe wieże kościołów są zastępowane przez uporządkowany nieład i cebule prawosławnych cerkwi. Kawałek za Dnieprem znikają ostatecznie tak typowe dla Polski i zachodniej Ukrainy kępy drzew i aleje, znaczące miejsca, w których, najczęściej na lekkich wzniesieniach , znajdowały się dwory i dworki. Całkowicie inne stają się wsie. Nawet te stare zaczynają przypominać sposobem swojej organizacji kołchozowe skupiska chałup? Ale jest jeszcze coś innego. Niby nie zmienia się droga, niby wszędzie straszą te same stalinowskie czy breżniewowskie potworki architektoniczne, a jednak za Dnieprem zaczynamy mieć poczucie obcości i inności. Trudne do zdefiniowania, ale owocujące poczuciem lęku. Takie poczucie, że nie jestem u siebie, miałem spacerując ulicami miast wschodniej Azji w tłumie przypominającym mrowisko, na arabskim bazarze ( tym prawdziwym, a nie tym dla turystów) czy w pozornie bliskiej nam rzeczywistości supermarketu w afrykańskim mieście, kiedy nerwowo rozglądałem się, czy jest w nim jeszcze jakiś Europejczyk? Piszę tu o rzeczywistości oswojonej, o miejscach, w których zasadniczo można dogadać się po angielsku itd. A jednak mam wrażenie, że wielu z nas wręcz fizycznie odczuwało na obszarach odmiennych cywilizacji, iż jest tam kimś obcym. Że słuchając nawoływań muezzina w Turcji, nie jest się uczestnikiem wspólnoty. Myśląc o zderzeniu cywilizacji, myślimy najczęściej o terrorystach, wojnie z Talibami itd. Tymczasem fundamentem tego zderzenia jest właśnie fakt, że w jednych miejscach czujemy się u siebie a w innych obco. Ma to również niezwykle istotne konsekwencje polityczne i ekonomiczne. Porażka Ameryki i całego Zachodu w Iraku wynika z całkowicie różnych systemów wartości. Amerykanie, niczym Chuck Norris wkraczający do skorumpowanego miasteczka, uważali, że przegonią gangsterów i będzie demokracja. Ale dla mieszkańców miasteczka Bagdad zachodni model demokracji nie był w ogóle atrakcyjny. Bardzo upraszczając: oni mieli swoje rodziny, klany, interesy, a życie publiczne w zachodnim stylu ich mało obchodziło. Dlatego w świecie muzułmańskim tak dobrze czują się dyktatury. Znowu, ze świadomością wielkiego uproszczenia, można powiedzieć, iż lokatorom cywilizacji islamu jest całkiem dobrze, kiedy satrapa gwarantuje względny porządek i stabilizację w przestrzeni publicznej, byle nie pchał się do naszego domu, a raczej kwartału domów zamieszkałych przez nasz klan. Obawiam się, że oczach normalnego lokatora świata islamskiego szwedzkie prawo, pozwalające na odebranie bitego dziecka rodzicom, jest terrorem daleko bardziej okrutnym i nieznośnym niż rozstrzeliwanie wrogów reżimu przez Saddama Husajna. Dla nas z kolei kolektywizm chiński bądź japoński byłby czymś absolutnie nie do zniesienia. Kolektywizm, który jest w moim przekonaniu fundamentem słabości krajów azjatyckich w społeczeństwie tofflerowskiej "trzeciej fali". Wbrew powszechnemu przekonaniu o tym, że Chiny będą supermocarstwem XXI wieku, sądzę, że dopóki nie nastąpi jakiś gwałtowny przewrót technologiczny, porównywalny z wynalazkiem maszyny parowej albo komputera, Chiny będą tylko ważnym zapleczem nowoczesnego świata. Bo zarówno w Chinach, jak i w Japonii wytwarza się hardware a nie software. Nowoczesny świat wymaga zaś, bo tak człowiek Zachodu skonstruował współczesną informatykę, indywidualizmu i kreatywności. Myślę, że większe szanse na mocarstwowość w świecie informatycznym mają mimo wszystko Indie niż Chiny. Zderzenie cywilizacji nie rozstrzyga się wcale na polach bitew. Decydujące jest to , co dzieje się w naszych głowach. Indie będą supermocarstwem, jeżeli ich cywilizacja potrafi wyzwolić się z ideologii bierności. My stracimy z kolei rolę lidera, jeśli nie posłuchamy Oriany Fallaci , która wbrew głupawym krytykom wcale nie wzywa nas do nowej krucjaty. Jej późne artykuły i książki są raczej krzykiem rozpaczy: "ludzie Zachodu nie rezygnujcie z dumy, umiejcie powiedzieć, iż nasz świat jest najlepszy, przynajmniej dla nas". Tolerancja jest wspaniała. Ale tolerancja pozwala na istnienie arabskiej dzielnicy w Paryżu czy chińskiej w Nowym Jorku, nie zaś na zgodę na to, by lokatorzy dzielnicy arabskiej mieli prawo żądać przerobienia katedry Notre Dame na meczet. Świat zrobił się mały. Ale nie jest globalną wioską pozbawioną historii. Doświadczenie zderzenia cywilizacji, kiedyś będące przywilejem eksploratorów i kolonizatorów, jest dziś doświadczeniem przeciętnego obywatela. Jest również doświadczeniem polityków. Choćby Unii Europejskiej, która ciągle ma kłopoty ze skonsumowaniem prawosławnej Grecji, a jeszcze nie zaczęła się w istocie zastanawiać nad tym, jak włączyć w europejski krwioobieg takie kraje prawosławne, jak Bułgaria i Rumunia. Dlatego uparte polskie: "pamiętajcie o Ukrainie" ma wyjątkowy sens. Bo - wracając do książki Huntingtona - tylko dwa kraje są tam wyraźnie przecięte cywilizacyjną granicą: Białoruś i Ukraina. Spór o ich przynależność do Zachodu czy do Wschodu jest w istocie sporem o to, czy nasza zachodnia cywilizacja ma jeszcze potencjał rozwoju i dynamikę, pozwalającą myśleć ze spokojem o rozkręcającym się niczym kryzys XXI wieku. Wieku, w którym Polacy mogą szpetnie zakląć, że znów są - niczym cztery czy pięć wieków temu - przedmurzem Zachodu. Jerzy Marek Nowakowski