1 listopada z pewnością przejdzie do historii jako jeden z najczarniejszych dni dla nowozelandzkiej prawicy, i to nie z powodów, z którymi ta data tradycyjnie się kojarzy. Początek miesiąca, owszem, był pogrzebem, ale nie konkretnej osoby, lecz najbliższej przyszłości tej formacji politycznej. Tego dnia bowiem nowa-stara szefowa rządu Jacinda Ardern ogłosiła zawiązanie paktu koalicyjnego z Partią Zielonych, która w zamian za dwie teki ministerialne zgodziła się współtworzyć drugi gabinet Ardern. Powstał trudny do przełamania większościowy blok, kontrolujący wspólnie 76 ze 120 miejsc w parlamencie. W obliczu tej politycznej arytmetyki prawicowa Partia Narodowa, największe ugrupowanie tamtejszej opozycji, przez najbliższe trzy lata będzie "kompletnie bez znaczenia", jak piszą gazety na antypodach. O takim komforcie rządzenia większość lewicowych czy, szerzej, progresywnych liderów na całym świecie może co najwyżej pomarzyć. Nawet Justin Trudeau w szczycie popularności nie mógłby stwierdzić, że jego polityczni rywale nie będą mieli nic do powiedzenia przez całą kadencję. Przedstawiciele tak zwanego różowego prądu w Ameryce Łacińskiej, który ponad dekadę temu skierował kontynent na tory większej redystrybucji i sprawiedliwości społecznej, cały czas musieli się mierzyć z duchami dawnych dyktatur, które w pewnym momencie i tak ich dopadły, co najwyżej zmieniwszy partyjne logo. Tymczasem Jacinda Ardern nie tylko przez pierwsze trzy lata rządzenia krajem nie dała się wypchnąć z fotela kierowcy, ale jeszcze w tegorocznych wyborach powiększyła stan posiadania partii. 17 października Nowozelandczycy poszerzyli mandat zaufania, który dali jej w 2017 r. Wtedy premierem została niejako z przypadku: kierowani przez nią laburzyści wcale nie wygrali wyborów, ale okazali się bardziej przekonujący w koalicyjnych rozmowach z populistyczną partią New Zealand First (ang. Najpierw Nowa Zelandia). W tym roku pertraktacje były łatwiejsze, bo i Partia Pracy zyskała 18 nowych mandatów, i partner przy stole rozmów był znacznie bliższy ideowo. Jeśli więc nie nastąpi jakiś gwałtowny zwrot akcji, Jacinda Ardern pomaluje nowozelandzki statek w barwy lewicy i pozostanie jego kapitanem co najmniej do 2023 r. "Pani Lider", jak nazywają ją niektóre anglosaskie media, udowodniła, że umie sobie z nim radzić. W tej chwili może wręcz się wydawać, że w zarządzaniu kryzysowym nie ma sobie równych na świecie. Kiedy 15 marca ubiegłego roku Brenton Harrison Tarrant rozpoczynał procesję śmierci, atakując kolejne meczety w Christchurch i doprowadzając do największej tragedii w historii kraju, zabijając 51 osób, Ardern ani przesadnie nie zamykała się w cierpieniu, ani nie pałała rządzą zemsty. Natychmiast złożyła w parlamencie projekt ustawy zaostrzającej dostęp do broni w Nowej Zelandii - przede wszystkim tych jej rodzajów, których Tarrant użył w czasie masakry. Prawie półtora roku później, gdy zamachowiec stawał przed sądem, szefowa rządu mówiła w imieniu nowozelandzkiego narodu, ale robiła to na tyle umiejętnie, żeby nie uderzać w nacjonalistyczne tony. Tarrant dostał dożywocie bez możliwości ubiegania się o zwolnienie warunkowe, co było pierwszym tego typu i najsurowszym wyrokiem w historii nowozelandzkiej państwowości. I choć tak kategoryczne decyzje sądów bywają czasem trudne dla lewicowych polityków, Ardern ograła to publicznie w idealny sposób. Mówiła, że "bezprecedensowa zbrodnia wymaga bezprecedensowej kary", a jej sprawca zasługuje na życie "w kompletnej ciszy do końca swoich dni". Ardern na wszystko zdaje się mieć odpowiedź. Swój kraj przeprowadziła przez pandemię praktycznie suchą stopą, dwukrotnie już w tym roku ogłaszając Nową Zelandię "wolną od koronawirusa". Zarzuca się jej, że osiągnęła to drakońskim kosztem zamknięcia wszystkich granic zewnętrznych i praktycznego odcięcia od reszty świata, na co odpowiada, że przecież można do Nowej Zelandii wjechać, trzeba jednak spełniać konkretne wymogi. Już wcześniej zresztą o wizę, nawet turystyczną, bywało trudno, więc pani premier mogła bez problemu stawiać się w roli kontynuatorki polityki poprzedników. Kiedy argumentuje się, że bez otwartych granic upadnie nowozelandzki sektor turystyczny, a wraz z nim wiele źródeł dochodu dla najuboższych, ona stwierdza, że właśnie w ten sposób najuboższych chroni, bo taniej i lepiej dla wszystkich będzie wesprzeć ich publicznymi pieniędzmi, niż leczyć. W biografii politycznej Jacinda Ardern ma niemal wszystkie niezbędne do przewodzenia dzisiejszej lewicy epizody. Zaczęła wcześnie, szybko szła w górę, w 2008 r. zostając nawet przewodniczącą Młodzieżowej Unii Młodych Socjalistów. W tym samym roku po raz pierwszy weszła do parlamentu, choć akurat wtedy jej partia zaliczała wielką wyborczą klęskę, lądując w opozycji po dziewięciu latach rządów. Ma międzynarodowe doświadczenie - szefując Unii, zjeździła pół świata. Przez chwilę mieszkała też w Londynie, z bliska obserwując być może największy lewicowy upadek ostatnich dekad. Pracując dla grupy doradców Tony’ego Blaira, widziała konsekwencje zbyt ochoczego przyjmowania przez laburzystów liberalnych polityk ekonomicznych i ślepej miłości do amerykańskich paradygmatów geopolitycznych. W 2011 r., kiedy Blair przyjechał do Nowej Zelandii, mało znana jeszcze wtedy Ardern publicznie przepytywała go o przyczyny poparcia przez jego rząd inwazji na Irak w 2003 r. W dodatku dobrze zna problemy wykluczonych i klasy ludowej, sama pracowała w jadłodajni dla bezdomnych i bezrobotnych w Nowym Jorku. Wreszcie gdy przejmowała rządy w 2017 r., miała zaledwie 37 lat, najmniej ze wszystkich sprawujących władzę kobiet na świecie. A już jako szefowa rządu urodziła dziecko. Czy zatem naprawdę Jacinda Ardern jest dziś idealną figurą lewicowej przywódczyni? Nie do końca. O ile bowiem udało się jej zneutralizować rywali z drugiej strony sceny politycznej, o tyle regularnie krytykują ją pozapartyjni lewicowi aktywiści. Zaszła za skórę związkom zawodowym, obiecując wprowadzenie Paktu Fair Play (Fair Play Agreement, FPA). Ustawa miała pozwalać na negocjowanie stawek wynagrodzenia w całej gospodarce, a nie pojedynczych sektorach, dawała też związkom lepszą pozycję negocjacyjną w rozmowach z pracodawcami. Gdy jednak jej koszty okazały się zbyt wysokie, Ardern wstrzymała FPA na poziomie ministerstwa przedsiębiorczości i nigdy już do niego nie wróciła. Lewicowi publicyści zarzucają jej też, że ignoruje rosnącą w kraju biedę, która według danych tamtejszej rady Chrześcijańskich Pracowników Socjalnych dotyka już ponad 660 tys. osób, czyli ok. 15 proc. społeczeństwa. W pierwszym roku u władzy szefowa rządu obiecywała znaczące podniesienie budżetu na politykę socjalną, skończyło się na podniesieniu go o symboliczne trzy proc. Co więc z tego, pytają jej krytycy, że wynik wyborczy Partii Pracy był najlepszym rezultatem jakiejkolwiek partii politycznej od 1951 r., skoro nie przekłada się to na korzyści dla lewicowych wyborców? Być może właśnie w tym szukać należy źródeł popularności i wyborczych sukcesów Ardern, ale także niezadowolenia z jej rządów po lewej stronie. W tegorocznych wyborach Partia Pracy okazała się najlepsza w każdej grupie elektoratu. Młodzi-starzy, miasto-wieś, bogaci-ubodzy, lepiej i słabiej wykształceni - wszędzie wygrała ekipa pani premier. Nie da się jednak osiągnąć takiego sukcesu, ograniczając się do lewicowych tradycji. Nowozelandzka premier czerpie z nich, ale często selektywnie. Lewicę buduje nie na tożsamościach klasowych, tylko na walce o kwestie, które te tożsamości przebijają, takie jak katastrofa klimatyczna, równouprawnienie kobiet i mężczyzn. Nie boi się odważnych decyzji - otworzyła w kraju debatę o eutanazji, rozpisała referendum i przy okazji wyborów 17 października je wygrała (65 proc. głosujących opowiedziało się za wprowadzeniem prawa do niej). Jacinda Ardern jest zatem skuteczną, nowoczesną przywódczynią. Czy lewicową? Dla wielu przestało to już mieć znaczenie.