Mohameda spotykamy w jego restauracji. Lokal robi wrażenie. Zielono-czerwony wystrój z charakterystycznymi mozaikami. Stoi przy kasie. Niewysoki. Ani chudy, ani gruby. Odbiera pieniądze od kelnerów. Wydaje dyspozycje. - To moja druga restauracja w Rabacie. Pierwszą założyłem tuż obok, za ścianą - wytłumaczy nam później. - A wczoraj otworzyłem trzecią. Zabiorę was tam. Zobaczycie - zapowiada z dumą. Kiedy Mohamed dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, szeroko się uśmiecha. - Tata przywoził mi stamtąd zabawki. Jeździł jako trener siatkówki w latach 80. Nadal pamiętam te plastikowe wywrotki. Po chwili jednak jego uśmiech znika. Wraca do wspomnień z 2013 r., z ostatnich miesięcy, które spędził w rodzinnej Ghoucie. Położone pod Damaszkiem miasto zostało oblężone przez siły Baszara Al-Asada w kwietniu. W sierpniu doszło do ataku chemicznego. Szacunki są różne - jedne mówią o około 200 zabitych, inne o ponad 1700. - Uciekliśmy jeszcze w lipcu. Widzieliśmy, jak zawalają się bombardowane budynki. Co chwilę słyszeliśmy strzały - opowiada, wydając charakterystyczne "ta-ta-ta-ta!". - Mogliśmy albo zostać i ryzykować życie, albo uciekać. Nie mogliśmy dłużej czekać - podkreśla. Razem z rodzicami, żoną i trójką dzieci - najmłodszy syn miał trzy miesiące - udało mu się przedostać do Damaszku. Stamtąd - przez Libię i Algierię - do Maroka. Mohamed wyciąga telefon komórkowy. Pokazuje film, na którym widać, jak zawala się zbombardowany budynek. Chmura pyłu osiada na ulicach Ghouty. Przewija dalej i tym razem widzimy zdjęcia. Gołe, popękane ściany. Osypujący się tynk. Góry gruzu i szkła. Powyginane kraty w oknach. W miejscu drzwi wejściowych zieje ogromna dziura. Ścian na piętrze nie ma w ogóle. - Tak wygląda teraz mój dom - mówi ze smutkiem. - Mieszkaliśmy obok boiska z piękną, zieloną trawą. Powstało dzięki mojemu ojcu. Spodziewając się najgorszego pytamy, co stało się z jego rodziną. Uśmiecha się i znów wyciąga w naszą stronę telefon. Tym razem pokazuje trzy roześmiane buzie - dwóch chłopczyków i dziewczynkę. - To moje dzieci. Rok po roku. Udało nam się przedostać w komplecie - podkreśla. Jednak niedługo po przybyciu do Maroka mama Mohameda zachorowała. Ojciec nie dawał rady z opieką. Postanowili wrócić do Syrii, gdzie została siostra i brat Mohameda. To rodzeństwo miało się zająć sparaliżowaną mamą. Kilka miesięcy po powrocie zmarł tata. - Był chory - uprzedza nasze pytanie. - Kiedy przyjechałem do Maroka, nie miałem pojęcia, co robić. Doskonale wiedziałem od czego uciekłem, ale nie do czego. Zżerała mnie niepewność. A z drugiej strony czułem się jak nowo narodzony - opowiada. W Syrii zajmował się importem urządzeń elektrycznych. Jeździł do Turcji, Chin. Dobrze mu się powodziło. W Maroku zaczął jako kelner w jednej z miejscowości pod Rabatem. - Po jakimś czasie usiadłem za kasą, potem zostałem menadżerem - wspomina. - Jednym z moich klientów był obecny burmistrz Rabatu. Wpadał o trzeciej nad ranem, robiłem mu szarmę i słuchaliśmy muzyki - mówi, a nam od razu przed oczami staje Frank Underwood z serialu "House of Cards" i jego żeberka u Franky’ego. - W końcu uznałem, że czas założyć coś swojego - stwierdza Mohamed. Zdecydował się na restaurację. Oczywiście z kuchnią syryjską. Dostał 1200 dolarów od organizacji wspierającej początkujących przedsiębiorców-uchodźców. Resztę musiał wyłożyć sam. Około 20 tysięcy. Część wcześniej oszczędził, część pożyczył. - W dzień otwarcia zrobiłem promocję - od 12.00 do 17.00 klienci jedli za darmo. Do północy zwróciły mi się koszty całego dnia - podkreśla. Widać, że jest dumny z tego, co udało mu się w Maroku osiągnąć. - Za jedzenie w moich restauracjach odpowiada przyjaciel. Ja też umiem dobrze gotować. Ale już nie muszę - dodaje. Dziś zatrudnia około 70 osób. Zdecydowana większość to Marokańczycy. Mohamed chciałby, żeby reszta jego rodziny mogła do niego dołączyć. Mieszkają w Damaszku. Mama z siostrą są w miarę bezpieczne. Ale brat musi się ukrywać. Odbył służbę wojskową i reżim chce go wysłać na front. - Pamiętam ten strach, który teraz czuje mój brat. Czy żona wróci ze szkoły, czy dzieci przeżyją, czy mnie nie porwą. Znam ludzi, którzy zostali uprowadzeni przez reżim. Lądowali w celach stłoczeni po 200 osób. Albo się załamywali, albo chorowali, albo umierali z głodu czy pragnienia - wylicza. - Gdy uciekłem z Syrii, poczułem ogromną ulgę. Chciałbym, by moja rodzina też ją poczuła. Kiedy wyjeżdżałem z Damaszku nie miałem wielkich ambicji. Mogłem sprzedawać pomidory i spać na podłodze, byle czuć się bezpiecznie - mówi. - Jeśli mam być szczery, to gdybym nie miał tam krewnych, to mógłbym zacząć tutaj wszystko od początku, być w 100 proc. skupiony na tym, co teraz. Nie myślałbym o tym, co przeżyłem i co dzieje się w moim kraju. Ale czuję nieustanny niepokój. Gdy dzwoni telefon zaraz myślę, że to ktoś z Syrii, kto mi powie, że brata złapali albo że siostra nie żyje. W żaden sposób nie mogę im pomóc, jestem bezradny. To frustrujące - podkreśla. Czy chciałby kiedyś przenieść się do Europy? - Tylko na wakacje - mówi z uśmiechem. Z Rabatu Agnieszka Waś-Turecka i Łukasz Szpyrka