Agnieszka Waś-Turecka, Interia: Długo jest pan w Katanii? Marcin Pojnar, starszy chorąży, Bieszczadzki Oddział Straży Granicznej: - Trzy tygodnie. Zostaję do 2 listopada. Czym dokładnie zajmuje się pan w centrum sytuacyjnym Frontexu? - Na bieżąco, dwa razy dziennie przekazuję naszym partnerom aktualny obraz sytuacji migracyjnej. Współpracujemy przede wszystkim ze stroną włoską - z czterema rodzajami tutejszej policji, ale też z Europolem i EASO (europejskie biuro ds. azylu). Jakie informacje pan przekazuje? - Wszystkie te, które mogą pomóc w określeniu, czego możemy się spodziewać w najbliższym czasie - skąd płyną do nas migranci, jak wielu ich jest i gdzie mogą wylądować. Frontex ma zaangażowany na Morzu Śródziemnym sprzęt pływający i latający, więc na bieżąco dostajemy raporty, jaka jest sytuacja i czy trzeba rozpocząć operację ratunkową. Choć w większości przypadków migranci są podejmowani na pełnym morzu. Nikt nie czeka aż przybiją do brzegu. Ma pan kontakt tylko z tymi załogami statków i samolotów, które działają w ramach Frontexu? - Także z organizacjami pozarządowymi, które operują na morzu. Dzięki temu możemy stworzyć obraz tego, czego możemy się spodziewać. Zatem czego możemy się spodziewać jutro? - Na tę chwilę zauważyliśmy jedną łódkę z około 20 migrantami. Jeszcze nie mamy dookreślonej lokalizacji. - Często nasze jednostki przesyłają nam zdjęcia, na których dokładnie widać, z jaką łódką mamy do czynienia, czy jest przeciążona, czy może się przewrócić. Skoro łódka została zauważona, to co dalej? - Informacja zostaje rozesłana do wszystkich partnerów i podejmowane są działania. Najczęściej wysyłany jest okręt, który jest najbliżej. Kto podejmuje tę decyzję? - Na każdym statku jest włoski oficer koordynujący. Za każdym razem gdy jakakolwiek łódka z migrantami zostaje zauważona, informacja jest przekazywana do centrum koordynacyjnego w Rzymie (International Cooperation Centre). Dzięki temu Włosi mają pełny obraz sytuacji i na tej podstawie podejmują decyzje. Bierze pan teraz udział w procedurach identyfikacyjnych w porcie w Katanii? - Nie, bo na tej misji moje zadania są inne. Czyli był pan wcześniej na innych misjach? - Tak. Miałem okazję być na greckich wyspach i w Grecji kontynentalnej oraz na granicach bułgarsko-tureckiej i bułgarsko-serbskiej. Brał pan udział w identyfikacji uchodźców? - Tak. Pobierałem odciski palców. W 2016 roku służyłem w miejscowości Moria na greckiej wyspie Lesbos, w pierwszym w pełni działającym hotspocie. Widziałem, jak wyglądają lądowania i procedura od momentu zejścia migrantów na ląd. Co było dla pana najtrudniejsze w tej pracy? - Każda granica jest inna. W Polsce służyłem przez 6 lat na granicy z Ukrainą, na najdłuższym odcinku naszej zielonej granicy. Dlatego nie było dla mnie problemem zaadoptować się do pracy na granicy bułgarsko-serbskiej czy bułgarsko-tureckiej. Jeśli jednak chodzi o tzw. fingerprinting (pobieranie odcisków palców - przyp. red.) to sytuacja jest trochę inna. - Uderzyło mnie to, z jak wielką masą ludzi mieliśmy do czynienia. Nieraz podczas jednej zmiany potrafiło się przewinąć 300-400 osób. Ludzie ci byli w różnym stanie. Zwłaszcza dzieci. Nie bardzo w ogóle wiedziały, co się z nimi dzieje. To był bardzo poruszający widok. Rozmawiał pan z nimi? - Tak, zwłaszcza że to bardzo usprawniało pracę. Jakoś wtedy szybciej szło. Co zapamiętał pan najlepiej? - Ponad 50-letnich mężczyzn z 14-15-letnimi żonami i np. dwójką dzieci. Ta różnica wieku najbardziej mnie zadziwiła. Zresztą nie tylko mnie. Z tego powodu czasem wracaliśmy ich dokumenty do powtórnej weryfikacji, żeby upewnić się, czy na pewno są prawdziwe. Jednak to zupełnie inna kultura. Był jakiś typ migrantów, który powtarzał się najczęściej? - Akurat na Lesbos było dużo Afgańczyków. Z reguły młodych mężczyzn. Pamiętam lądowania, podczas których na ląd schodzili tylko tacy migranci. Nawet mam jeszcze zdjęcia, jak taka łódka jeszcze nie zdążyła dobić do brzegu, a oni już sobie robili selfie, że im się udało. Często tłumaczyli, że popłynęli akurat oni, bo nie chcieli, by rodzina musiała przez to przechodzić, że sprowadzą bliskich, gdy już się urządzą. Jak jest naprawdę, trudno osądzać. - Syryjczycy częściej płynęli całymi rodzinami. Albo płynęły matki z dziećmi, by dołączyć do mężczyzn, którzy już wcześniej do Europy dotarli. - Cześć migrantów z pewnością wiele wycierpiała, ale jest też masa tych, którzy po prostu szukają lepszego bytu. Czy była jakaś konkretna sytuacja, która szczególnie pana poruszyła? - Spotkałem młodą, na oko 17-letnią dziewczynę, mężatkę, która miała już troje dzieci. Czwarte poroniła będąc jeszcze w Turcji. Gdy do nas dotarła, była w bardzo ciężkim stanie, dzieci też. Od razu udzielono im pomocy, więc nie było zagrożenia życia, ale sytuacja była dramatyczna. Jakie uczucia wzbudzają w panu migranci? Bo wiele osób mówi, że są to bardzo skrajne emocje - z jednej strony człowiek stara się zrozumieć i współczuje, a z drugiej jest sfrustrowany. - Przypominają mi się takie sytuacje z Lesbos, kiedy wzywaliśmy migrantów na pobranie odcisków palców. Formularze identyfikacyjne, które dostawaliśmy od screenerów spływały w różnym czasie, więc nie zawsze było tak, że każdy z migrantów czekających przed biurem został obsłużony w 15 minut. Dlatego zazwyczaj wielu z nich czekało, m.in. kobiety z dziećmi. Czasem gdy wywoływaliśmy jakiegoś mężczyznę, który stał gdzieś dalej, to zaczynał przeciskać się do wejścia zupełnie nie patrząc na innych, zwłaszcza na te kobiety i dzieci. On był najważniejszy i jeszcze pięciu kolegów za nim. Wtedy zazwyczaj odstawialiśmy ich na koniec kolejki, bo jednak staraliśmy się, żeby w pierwszej kolejności obsłużyć tych, którzy bardziej tego potrzebowali. - Czasem gdy nazwiska wyczytywała funkcjonariuszka, to część mężczyzn nie reagowała. Rozglądali się jak gdyby nigdy nic. - Zazwyczaj uczucia w stosunku do rodzin czy kobiet z dziećmi są pozytywne, bo widać, że potrzebują pomocy i wsparcia. Ale wielu z tych ludzi po prostu szuka poprawy bytu. Powiem szczerze - polityka unijna jest, jaka jest. Ja mam swoją działkę do wykonania. Ci mężczyźni posłusznie przechodzili na koniec kolejki? - Raczej tak. Ale buntów w Moria było sporo. Choć nie z tej przyczyny. Bardziej z powodu różnic etnicznych. System był jednak dobrze zorganizowany - jeśli coś złego działo się w jednym sektorze, to był on natychmiast odcinany i można było sytuację łatwiej opanować. Jeśli ta praca jest tak angażująca emocjonalnie, bo podczas jednej zmiany spotyka pan dzieci, którym pan współczuje, a potem mężczyzn, którzy pana denerwują, to jak pan sobie potem radzi z tą paletą uczuć? Bo to przecież musi być ogromnie wyczerpujące. - I jest. Ale różne sytuacje mieliśmy też na granicy polsko-ukraińskiej, choć tam było inaczej, bo żeby tych migrantów złapać, to trzeba się było trochę nabiegać... Biegał pan? - Nie było wyjścia. Ale też uczucia wobec tych ludzi były różne. Trzeba sobie z tym radzić. Zatem jak pan sobie radzi? - Staram się o tym nie myśleć. Próbuję podejść do tego bardzo zadaniowo. Wobec jednych czujesz współczucie, wobec innych nie, ale jesteśmy tam po to, by wspierać, działać i wykonać zadanie. Nie śni się to panu? - Na początku może tak. Ale z czasem profesjonalizm wygrywa. Jak ta praca przydaje się w Polsce? - Na misjach Frontexu mamy do czynienia z fenomenem migracyjnym, który do tej pory jeszcze w Polsce nie miał miejsca. Jednak wszystko musimy brać pod uwagę. Nowy szlak może się otworzyć w każdej chwili. Na razie takich informacji nie mamy, ale w przemyt ludzi zaangażowane są ogromne pieniądze. Dlatego jeśli przemytnicy uznają, że jakiś szlak jest dla nich bardziej odpowiedni, to nie zawahają się go "otworzyć". Biorąc pod uwagę sytuację na Ukrainie, musimy być przygotowani. Agnieszka Waś-Turecka, Katania *** Obserwuj autorkę na Twitterze