84-letnia dziś kobieta przywołuje wydarzenia z lat II wojny światowej z perspektywy nastolatki, którą wówczas była."Trochę pamiętam, bo miałam wtedy przecież 14 lat, ale daj mi Boże nie wspominać tego wcale" - mówi zdecydowanym głosem, stojąc na progu swego drewnianego domku w Przebrażu, które było jednym z największych ośrodków polskiej samoobrony przed nacjonalistami ukraińskimi na Wołyniu. Pani Wira nie jest rodowitą mieszkanką tej wsi. W 1943 r. mieszkała w położonym nieopodal Józefinie, kolonii niemiecko-polskiej, w której żyły tylko dwie rodziny ukraińskie, w tym jej własna. "W Józefinie mieszkali Niemcy, Polacy i dwie nasze rodziny, Ukraińcy. Wszystko było dobrze, wszyscy żyli w zgodzie, póki nie przyszedł Niemiec. To przy Niemcach nastała jakaś taka nienawiść między Polakami i Ukraińcami. Zaczęli się nawzajem zabijać, palić wsie. Jednego dnia płonęła wieś ukraińska, a drugiego - polska" - wspomina. "Żona mojego wujka była Polką. Kiedy 6 lipca 1943 r. Ukraińcy zaczęli nas palić, bo przecież wieś była polska, wujek zaprzągł konie, zabrał mnie i żonę i pojechaliśmy na Przebraże. Polacy uciekali do Przebraża, bo tutaj organizowała się samoobrona, a Ukraińcy uciekali do wsi na terytorium upowców (członków UPA - red.), Ukraińców. Tego dnia spłonęły wszystkie kolonie i wsie polskie. I nasz Józefin. Jak na drugi dzień, kiedy to wszystko się uspokoiło, przyjechaliśmy do domu, to zastaliśmy tylko spaleniska. Pozabieraliśmy stamtąd, co mogliśmy, i wróciliśmy do Przebraża. I tak tutaj mieszkam do dziś" - mówi. Pani Wira nie ma pojęcia, kto zapoczątkował ten konflikt. Pamięta jednak ukraińskie ataki na Przebraże i obronę wsi. "To było chyba w sierpniu. Przebraże zostało okrążone przez ukraińskie wojska. Od samego ranku zaczęła się taka strzelanina, że pociski wybuchały w samym środku wsi. Polacy wiedzieli, że nie dadzą sobie rady sami i wysłali gońców do sowieckich partyzantów, którzy stali w okolicznych lasach. Ci zgodzili się pomóc. Polacy wzięli wtedy Ukraińców od zachodu, a partyzanci od strony Jaromla. Zabito wówczas bardzo dużo Ukraińców. Ich trupy leżały na polach pokotem" - relacjonuje. Szuliak zapamiętała jeszcze, że niesnaski polsko-ukraińskie zaczęły się, gdy w 1942 r. Niemcy z pomocą ukraińskich policjantów wymordowali żydowskich mieszkańców niedalekiej wsi Zofiówka. Uważa, że to zdarzenie mogło otworzyć drogę do przemocy na tych ziemiach. "Ukraińska policja gdzieś w lutym 1943 r. zabrała broń i poszła do lasu, do partyzantki. Niemiec nabrał wtedy do policji Polaków. Ot i poszło to dalej: ten zabił tego, tamten zabił tamtego i macie tę całą swoją wojnę" - mówi z goryczą. Wydaje się, że pani Wira nadal nie rozumie, a może i nie wierzy, że wzajemną rzeź mogli zorganizować sąsiedzi, którzy "przed wojną żyli przecież razem w całkowitym spokoju". "Jak po wojnie odkopywali tu dokumenty UPA, to okazało się, że wszyscy dowódcy byli z lwowskiego albo z tarnopolskiego. UPA to była cała armia, nie tylko ludzie z naszych terenów" - usprawiedliwia. Pytana, co z perspektywy czasu mogłaby poradzić obecnemu pokoleniu Polaków i Ukraińców, pani Szuliak raz jeszcze powtarza, że nie chce, by wydarzenia z Wołynia kiedykolwiek się powtórzyły. "Nie chcę, żeby nasze dzieci i wnuki znały ten strach, którego doznało moje pokolenie. Ta wojna była straszna. Front przejdzie i pójdzie, a to na zawsze zostaje w głowie. Nie można wybaczyć tym, którzy zabijali dzieci i rzucali je w ogień. Nie można tego wybaczyć ani Polakom, ani Ukraińcom, ale chyba trzeba" - stwierdza.