Panie Petro, prawo jazdy pan ma, a jak jest u pana ze znajomością przepisów? - Nie rozumiem. Stoi pan na zakazie zatrzymywania. Tutaj stawać nie można. - Ale ja tylko na chwilę. Zaraz odjadę. Mogę panu zaoferować mandat w wysokości 100 zł. Może pan odmówić, a wówczas sprawa trafia do sądu. - Ale ja tylko na chwilę. Jaka jest pana decyzja? - Zapłacę. Nie będę chodził po sądach. Tak zaczęliśmy patrol z funkcjonariuszami Straży Granicznej z Dołhobyczowa. Dziwię się, że ukraiński kierowca tak łatwo zaakceptował mandat. - Trzeba z nimi rozmawiać kulturalnie, ale krótko. Zazwyczaj tak to wygląda. Czasem się kłócą, czasem jeszcze szybciej zgadzają się na karę i odjeżdżają - odpowiada jeden z pograniczników. Trzy zadania Każdy patrol wyruszający w teren ma zwykle do wykonania kilka zadań. Nie inaczej jest dzisiaj. Pierwszym zadaniem funkcjonariuszy, którym towarzyszę wraz z rzecznikiem Nadbużańskiego oddziału SG Dariuszem Sienickim, jest sprawdzenie, czy prowadząca do przejścia granicznego w Dołhobyczowie droga jest udrożniona. Zazwyczaj wzdłuż wąskiego pasa stoją samochody, które mogą utrudniać normalny ruch. Dziś przy przejściu granicznym nie było kolejek do przejścia, a przy drodze stały tylko dwa samochody. Kierowcą jednego z nich był wspomniany Petro. Podjeżdżamy do drugiego, volkswagena, ale nie ma w nim nikogo. - Jeszcze tu wrócimy i zobaczymy, co jest grane - mówi drugi funkcjonariusz. Po krótkim objeździe po okolicy wracamy do wcześniej zauważonego volkswagena. Teraz siedzą w nim cztery osoby. Wcześniej kierowca wyszedł na chwilę, by z przejścia odebrać znajomych. Z tej opcji korzysta wiele osób, a pieniężne żniwa zbierają właściciele posesji wzdłuż drogi dojazdowej do przejścia, którzy własne gospodarstwa przerobili na parkingi. Interes kwitnie, bo trudno tam znaleźć wolne miejsce. Ceny są różne. Za godzinę postoju trzeba zwykle zapłacić 2 zł, a za dobę od 5 do nawet kilkudziesięciu złotych. Po stronie ukraińskiej tak to nie działa. Samochody stoją przy drodze lub na okolicznych polach. Pouczony kierowca odjeżdża. Drugie zadanie funkcjonariuszy to kontrola drogowa kilka kilometrów od przejścia granicznego. Wygląda dokładnie tak jak zwykła kontrola policyjna. Zatrzymujemy jadącego od granicy busa. Co ciekawe, jego kierowcą jest... pasażer wcześniej sprawdzanego volkswagena. Jeden ze strażników bada "regulą" autentyczność prawa jazdy. "Regula" to coś w rodzaju małej lupy, mikroskopu. Niby wszystko się zgadza, ale niepokój budzi zdjęcie. Na dokumencie z 2011 r. widnieje młody szatyn, rocznik 1979, a za kierownicą siedzi szpakowaty pan z widocznymi zmarszczkami. Doświadczony funkcjonariusz nie ma jednak wątpliwości. - Są różne przypadki. Ludzie bardzo się zmieniają. Pamiętajmy, że od 2011 r. na Ukrainie wiele się wydarzyło. Jestem pewny, że to ten sam człowiek - mówi. Na dowód pokazuje paszport wydany w 2016 r. Porównując obie fotografie widać, że strażnik się nie myli. 16 km lądowej granicy Dołhobyczowska placówka jest dość specyficznym miejscem. Większa część wschodniej granicy Polski z Ukrainą przebiega wzdłuż rzeki Bug. To teren, którym Ukraińcy starają się przerzucić do Polski różne towary, głównie papierosy. 16 km ochranianej granicy przez placówkę w Dołhobyczowie to natomiast ląd. Tutaj zdarzają się próby nielegalnego przekroczenia granicy. Nikt bowiem nie chce ryzykować przeprawy przez trudną rzekę. Dużo łatwiej sforsować granicę lądową. I to trzeci, ale chyba najważniejszy zakres działań funkcjonariuszy z Dołhobyczowa. Od początku 2018 roku funkcjonariusze dołhobyczowskiej placówki ujawnili 16 prób nielegalnego przekroczenia granicy. Ich skuteczność wynosi 100 procent, czyli wszystkie próby zakończyły się schwytaniem. Statystyka nie obejmuje natomiast tych, których nie zauważono, a być może takie przypadki się zdarzały. Granicę ukraińsko-polską starają się przekraczać głównie obywatele byłego Związku Radzieckiego. W siedzibie placówki komendant pokazuje mapkę, w których miejscach dochodziło do prób nielegalnego przekroczenia granicy. W ostatnim roku byli to głównie obywatele Ukrainy, Białorusi i Rosji, ale zdarzają się też obywatele Azerbejdżanu, Maroka czy Chin. Smartfonowi ryzykanci - Pamiętam jak jeszcze kilka lat temu granicę nielegalnie próbował przekroczyć obywatel Rumunii. Był bardzo zdziwiony, gdy zatrzymał go nasz patrol. Myślał, że to granica polsko-niemiecka - uśmiecha się rzecznik prasowy NOSG Dariusz Sienicki. - Innym razem dwaj młodzi studenci, bodaj z Bangladeszu, tak się cieszyli, że nielegalnie przekraczają granicę, że całą drogę filmowali telefonem komórkowym. Nie było to zbyt rozsądne - dodaje. - Jedni są świetnie przygotowani. Mają dobre buty, odzież na zmianę, mapy, nawigacje i przede wszystkim pieniądze. Widać, że mieli konkretny plan. Inni robią to partyzanckimi metodami. W jakichś sandałach, bez mapy, pomysłu i planów - mówi funkcjonariusz, który w listopadzie zatrzymał dwóch Marokańczyków. Jeden z nich ma 22, a drugi 24 lata. - Do tego zdarzenia doszło przy jednym z naszych newralgicznych punktów. To miejsce, które z ukraińskiej strony wygląda na dość łatwe do sforsowania, ale znajduje się pod naszą baczną ochroną. Akurat zaczynałem służbę, gdy patrol zauważył ślady na pasie ornym. Stało się jasne, że doszło do nielegalnego przekroczenia granicy. Po 20 minutach zatrzymaliśmy dwóch Marokańczyków chowających się w krzakach przy głównej drodze. W tym czasie zdołali przejść ok. 2 km. Bardzo pomógł nam sprzęt do nocnej obserwacji terenu - opowiada. Jeden z Marokańczyków próbował już po raz drugi. Wcześniej, w maju, był z innym kolegą. Jak mówi komendant Kulczyński, nie są to grupy zorganizowane, a najczęściej indywidualne próby. - Zwykle są to młodzi ludzie, którzy studiują, np. w Kijowie. Tak też było teraz. Podczas późniejszych wywiadów przyznają, że chcieli spróbować, robili to z ciekawości, a ich celem była Europa Zachodnia. Najczęściej do takich prób dochodzi w pojedynkę lub dwie osoby - opowiada. Można się spodziewać, że takich prób będzie więcej. Problemem jest bowiem prawo, które próbę nielegalnego przekroczenia granicy traktuje jak wykroczenie. Wcześniej przepisy były bardziej rygorystyczne i takiemu "chętnemu" groziła kara pozbawienia wolności do lat 2. Mowa tu o indywidualnych próbach, bowiem inicjatorom akcji zorganizowanych wciąż muszą liczyć się z pozbawieniem wolności nawet do 8 lat. Cały odcinek, którym opiekują się funkcjonariusze SG z Dołhobyczowa, otoczony jest szerokim na 5-6 metrów pasem ornym. - O, tutaj przeszły sobie dwie sarenki, a tam dalej zając - pokazuje jeden z pograniczników. Zdarza się, że ludzie próbują przedostać się różnymi sposobami, by tylko nie zostawić śladu na pasie ornym. - Jedni przynoszą jakieś trampoliny, inni deski, by zrobić kładkę. Inni po prostu próbują skakać, bo wydaje im się, że sześć metrów to nie tak dużo. A to przecież bardzo dużo - uśmiecha się funkcjonariusz. Pogranicznicy opowiadają, że placówka w Dołhobyczowie to jedna z najnowszych i najnowocześniejszych na wschodniej granicy. Chroni blisko 16 km granicy lądowej. Jest tu też przejście graniczne z pilotażowym programem obsługi pieszych i rowerzystów. Pilotaż początkowo miał trwać 3 miesiące, a obowiązuje już 3 lata. Służbę pełni tam 130 funkcjonariuszy. Ich praca dzieli się głównie na obsługę przejścia i patrolowanie terenów zielonych. "Wy po wódkę, my po życie" Przejście ożywiło Dołhobyczów. Ludzie zarabiają na wspomnianych parkingach, wyremontowano część dróg, powstał też duży dyskont. Więcej korzyści mają jednak Ukraińcy. Gdy dzień wcześniej, przed spotkaniem z funkcjonariuszami, udałem się przez piesze przejście na drugą stronę, podczas kontroli byłem jedynym człowiekiem z bordowym paszportem. Od razu wychwycili to Ukraińcy. - Pan z Polski? Pierwszy raz na Ukrainie? - Chciałem zobaczyć, jak działa piesze przejście - odpowiadam. - No tak, wy chodzicie z ciekawości, po wódkę lub papierosy, a my po życie. Taki los Ukraińca - rozkłada ręce mój rozmówca. Jewhen mieszka 20 kilometrów od przejścia. Codziennie czeka aż dziecko wróci ze szkoły, i we troje, wraz z żoną, jadą do Uhrynowa. Tam zostawiają samochód, pieszym przejściem przechodzą na polską stronę i udają się do dyskontu. Kupują tyle, ile zdołają unieść. - Bierzemy niemal wszystko, co jest w promocji. Przeglądamy gazetki i robimy listę. Wszystko macie tańsze. W Polsce nie opłaca się kupować tylko wódki i papierosów - opowiada. Rodzina Jewhena robi zakupy głównie dla siebie, ale też na drobny handel. Sprzedają artykuły spożywcze sąsiadom, którzy nie przyjeżdżają na przejście. Takich jak Jewhen jest wielu, ale dużą część stanowią też ci, którzy w Polsce pracują. Rano zostawiają samochód przed przejściem, z jednego z parkingów odbierają inny (najczęściej zarejestrowany na współwłaściciela w Polsce) i jadą do pracy. Wieczorem w podobny sposób wracają do domu. 12-godzinna służba Gdyby nie Ukraińcy, straż graniczna w Dołhobyczowie miałaby dużo mniej pracy. Podczas jednej 12-godzinnej zmiany przez ręce jednego strażnika może przewinąć się nawet 1000 osób i 1000 paszportów. To dużo, łatwo o błąd. - W pracy na przejściach lepiej sprawdzają się kobiety. Są sprytniejsze, dokładniejsze, bardziej skrupulatne. Mężczyźni lepiej znoszą trudy ciężkich patroli na terenach zielonych - opowiada komendant placówki Mariusz Kulczyński. Nie jest jednak tak, że każdy jest przywiązany do swojej roli. Służba w straży polega na elastyczności i niemal ciągłej gotowości. - Zmiana zadań jest ważna z powodów motywacyjnych. Funkcjonariusz, który zbyt długo robi to samo, może po jakimś czasie czuć się wypalony - dodaje komendant. W budynku odprawy samochodowej pracują dwie funkcjonariuszki. Skrupulatnie wertują kartki w paszportach, sprawdzają legalność dokumentów, zwracają uwagę na wizy, a od niedawna także na paszporty biometryczne, dzięki którym obywatel Ukrainy może wjechać na terytorium Polski bez konieczności posiadania wizy. Na pierwszy rzut oka ta praca wydaje się żmudna i mało ekscytująca. - Siedzą tu panie po 12 godzin? - zagaduję. - Raczej 12,5, bo przysługuje nam półgodzinna przerwa na obiad, która nie jest wliczana do czasu służby - odpowiada jedna z nich. Funkcjonariuszki co jakiś czas wychodzą zebrać paszporty. W tym czasie wyrywkowo sprawdzają też stan techniczny pojazdów lub przewożony ładunek. Gdy coś wzbudzi ich obawy, przy aucie pojawia się większa liczba funkcjonariuszy. W Dołhobyczowie służbę pełnią też... dwa psy, owczarki belgijskie. Jeden z nich akurat obwąchiwał auta w poszukiwaniu materiałów wybuchowych. Inny pies szuka natomiast narkotyków. - Pełni taką samą służbę jak my. Jesteśmy razem od początku. Zżyliśmy się, mieszka u mnie w domu i nie wyobrażam sobie służby bez niego - mówi funkcjonariusz, który jest opiekunem owczarka. Pies cały czas przebywa ze swym opiekunem. Za jego jedzenie, opiekę nad nim, płaci straż. Funkcjonariusze cały czas podkreślają, że to, co robią, to nie jest praca, tylko służba. Ci, z którymi patrolowałem tereny zielone, co chwila poprawiali mnie, gdy mówiłem "praca". - To służba, musi pan zapamiętać. Nigdy nie zapomnę, jak kilka lat temu w Dołhobyczowie były gigantyczne śniegi i mrozy, brakowało prądu, a ludzie byli odcięci od świata. Cały dzień jeździłem skuterem śnieżnym i rozwoziłem chleb. Niby nic takiego, a jednak cieszyłem się, jak ludzie mnie witali. Ale od tego też jesteśmy - opowiada funkcjonariusz. - Zawsze podkreślam, że to my jesteśmy od tego, żeby Europa spała spokojnie. Jeśli ktoś przekroczy naszą granicę, pójdzie dalej. A tam może już zrobić różne rzeczy. Dla tych ludzi jesteśmy raczej krajem tranzytowym, a nie miejscem docelowym - dodaje drugi. Łukasz Szpyrka, Dołhobyczów