Niespełna trzy miesiące po inauguracji Obama znów prowadzi kampanię wyborczą. Od środy do czwartku odbył w północnej Kalifornii prawdziwy maraton pomiędzy przyjęciami w prywatnych domach miliarderów z udziałem wielu zamożnych gości, zwolenników Partii Demokratycznej. By zjeść śniadanie z prezydentem USA, jakie odbyło się w czwartek w domu finansisty Marka Heisinga i jego żony w Atherton w Kalifornii, 30 gości zapłaciło po 32 tys. dolarów. Czeki o tej samej wysokości podpisali goście miliarderów Ann i Gordona Gretty w San Francisco. Aż 250 osób uczestniczyło z kolei w czwartkowym przyjęciu jakie zorganizował spadkobierca Leviego Straussa, John Goldman. Tu hojni zwolennicy Obamy zapłacili od tysiąca do 20 tys. dolarów. Celem tych i kolejnych zaplanowanych jeszcze w tym roku przyjęć jest wypełnienie kas Partii Demokratycznej z myślą o kampanii wyborczej do Izby Reprezentantów i Senatu w 2014 roku. Obama, który na swoją kampanię o reelekcję w 2012 roku zebrał rekordowe 1,1 mld dolarów tym razem zabiega o bardziej przyjazny mu Kongres na ostatnie dwa lata swej prezydentury, co ma umożliwić przyjęcie priorytetowych ustaw. Obecnie polaryzacja amerykańskiego parlamentu (zdominowanej przez Republikanów Izby Reprezentantów i Senatu, gdzie większość mają Demokraci) jest tak wielka, że Obama ma problemy z uzyskaniem poparcia Kongresu dla niemal każdej swej propozycji, począwszy od zaostrzenia kontroli broni palnej, po polityki budżetowe. Także zdominowanym przez Demokratów Senacie niemal każda nominacja czy propozycja Obamy napotyka na bariery. Republikanie coraz częściej stosują bowiem proceduralne wybiegi, wymuszając obowiązek większości 60 senatorów (zamiast zwykłej) w 100 osobowym Senacie. "Obama zbiera pieniądze, by zostali wybrani ludzie, którzy podzielają jego program i priorytety" - mówił rzecznik Obamy Jay Carney. Poza wspieraniem swej partii, Obama obiecał też udział w zbiórkach dla niedawno utworzonej grupy "Organizing for Action", która szuka wsparcia dla działań Obamy w terenie, wśród lokalnych społeczności. Tę niezależną od Partii Demokratycznej organizację założyli ludzie ze sztabu wyborczego Obamy. Te zbiórki pieniędzy na partyjne cele wśród najbogatszych Amerykanów spotykają się jednak ze spora krytyką, także wśród osób przychylnych Obamie. Prezydent obiecywał bowiem transparencję w finansowaniu partii wyborczych. W orędziu o stanie państwa wygłoszonym w 2010 roku prezydent ostro krytykował decyzję Sądu Najwyższego, który zezwolił, by korporacje wydawały nieograniczone środki na wybory federalne. "Nie myślę, by amerykańskie wybory powinny być finansowane przez firmy reprezentujące największe amerykańskie interesy albo co gorsza zagraniczne firmy.(...) To Amerykanie powinni decydować (o wyniku wyborów)" - mówił wówczas Obama. Ale już w kampanii o reelekcję Obama zaakceptował hojne datki od korporacji. Protesty podniosły się też, gdy okazało się, że grupa "Organizing for action" jako organizacja non profit może przyjmować anonimowe dotacje bez ograniczeń co do ich wysokości. "To niewiarygodna ironia, że on (Obama) jest uosobieniem osoby, która stale uczestniczy w kampanii i zbiera fundusze, a jednocześnie to on mówił, że chce +oczyścić+ Waszyngton" - powiedziała cytowana w "Washington Post" szefowa grupy zabiegającej o transparencję w polityce "Sunlight Fundation" Ellen Miller.