Zgodę na zaangażowanie amerykańskich sił wydał prezydent Barack Obama. Zatwierdził on m.in. przeprowadzony 24 grudnia 2009 roku atak na budynek, w którym miało trwać spotkanie radykalnego imama urodzonego w USA Anwara al-Awlakiego (Aulaqiego) z dowódcami Al-Kaidy na Półwyspie Arabskim. Chociaż imam nie był celem ataku i w nim nie zginął, jest od tego czasu na krótkiej liście obywateli USA, którzy mają zostać zabici lub schwytani przez amerykańskie połączone dowództwo operacji specjalnych (JSOC) - poinformowały gazetę źródła wojskowe. "Washington Post" sprecyzował, że amerykańscy doradcy nie biorą udziału w atakach przeprowadzanych w Jemenie, ale pomagają w planowaniu misji, opracowywaniu taktyki, a także dostarczają broń. Stany Zjednoczone dzielą się ponadto z jemeńskimi siłami ściśle tajnymi informacjami wywiadowczymi, w tym trójwymiarowymi mapami, analizami na temat Al-Kaidy i innymi materiałami elektronicznymi i wideo. "Jesteśmy bardzo zadowoleni z kierunku, w którym zmierza" współpraca - powiedział dziennikowi wysoki rangą przedstawiciel USA ds. bezpieczeństwa. Z kolei przedstawiciel jemeńskich władz podkreślił, że dla zaangażowania USA w Jemenie wyznaczono "wyraźne ograniczenia", a "kluczowa w niedawnych operacjach antyterrorystycznych jest wymiana informacji". "Washington Post" ocenia, że współpraca z Jemenem jest najwyraźniejszą jak dotąd ilustracją wysiłków administracji Obamy w celu wzmocnienia operacji antyterrorystycznych, także poza strefami wojny w Iraku i Afganistanie. Państwa zachodnie są zaniepokojone sytuacją w Jemenie, gdyż brak stabilizacji w tym kraju może zagrażać sąsiadom i skomplikować wysiłki na rzecz walki z Al-Kaidą oraz piractwem w Zatoce Adeńskiej. Zachód obawia się, że Jemen może stać się nowym, oddziałującym na region ośrodkiem ekstremistów islamskich powiązanych z Al-Kaidą. Dziś w Londynie rozpoczyna się dwudniowa międzynarodowa konferencja na temat Jemenu.