Z wielkim westchnieniem ulgi Amerykanie zakończyli "najważniejsze w ich życiu wybory". Akurat to, że najbliższe wybory będą najważniejsze w historii, obywatele i obywatelki USA słyszą od lat. Sam więc slogan nie robi już na nich takiego wrażenia. Ale wielka niepewność, strach i ekscytacja, które towarzyszyły wyborom prezydenckim w 2020 r., były jak najbardziej prawdziwe. Tak jak ulga. Ameryka ma za sobą dosłownie i w przenośni "chory rok" - w kraju szaleje pandemia, społeczeństwo jest nieuleczalnie pęknięte, a chroniczne wady systemu wyborczego znów dają o sobie znać. Dość powiedzieć, że kilkaset milionów obywateli USA nie tylko nie poznało zwycięzcy wyborów przez kilka dni od zamknięcia lokali wyborczych, ale w ogóle do dziś nie ma pewności, czy przegrani zaakceptują wynik i dojdzie do normalnego przekazania władzy. Na pewno już teraz miliony sympatyków Trumpa odrzucają ten rezultat jako zmowę elit i "skradzione zwycięstwo". Z drugiej strony 80 proc. wyborców Bidena uważa, że sympatyków odchodzącego prezydenta nie łączą z nimi nawet amerykańskie wartości! Słowem, jedni drugich mają za gorszy sort Amerykanów - jeśli nie obywateli drugiej kategorii. W tym powyborczym czasie, gdy nastroje się uspokajają, widzimy już tylko, jak głęboki rów wykopano między obiema partiami i jak podzielono społeczeństwo. Proces przekazania władzy, zliczania głosów, sądowych sporów potrwa jeszcze trochę. Może historycznie długo. Ale w czymś mamy już jasność. Gospodarka i cierpliwość Donald Trump przegrał te wybory. I to dość jednoznacznie. Joe Biden i Kamala Harris odzyskali stany "demokratycznego muru" - Michigan, Wisconsin i Pensylwanię, które były niezbędne do zwycięstwa, a które cztery lata temu straciła Hillary Clinton. Trumpowi i jego prawnikom trudno będzie legalnie podważyć ten wynik w jakikolwiek sposób. Mimo że Biden wyprzedził urzędującego prezydenta w kilku stanach dosłownie o włos - decydują ułamki procenta i tysiące głosów - nikt nie wyobraża sobie sytuacji, w której ponowne przeliczenie głosów czy protesty wyborcze nagle przechylą szalę zwycięstwa w Georgii, Pensylwanii i Arizonie naraz. Statystyka na bok. Jak i dlaczego możliwe było zwycięstwo Bidena? Bardziej dzięki temu, że na początku roku runęła całkiem solidnie pomyślana strategia reelekcyjna Trumpa, niż dlatego, że sam Biden prowadził świetną kampanię. Bo przez większość roku (z jednym wyjątkiem, o którym za chwilę) wcale nie prowadził on prawdziwej kampanii. Kandydat demokratów chował się w swojej piwnicy i nadawał stamtąd do wyborców, licząc, że w ten sposób przeczeka i wirusa, i wszystkie wpadki Trumpa. Biden prowadził kampanię jak wojownik z chińskiego przysłowia, który zamiast walczyć, siada na brzegu rzeki, a nurt z czasem i tak przynosi mu trupy jego wrogów. Chiński wojownik Chińska lekcja o cnocie cierpliwości i wytrwałości naprawdę znalazła tu zastosowanie. Biden musiał mocno zaangażować się w wyborczą gonitwę tylko w jednym kluczowym stanie i tylko na ostatnim jej odcinku. Gdy trzeba było wycisnąć maksymalnie dużo głosów z robotniczych regionów decydującego stanu Pensylwania - gdzie zresztą Biden się urodził - i na wszelkie sposoby podbić tam frekwencję, on i jego sztab rzeczywiście urobili się po łokcie. Wiece były liczne, a walka o każdy głos zażarta. Gdzie indziej już nie tak bardzo. Wystarczyło zostawić Trumpa samemu sobie. Bo pomysł urzędującego prezydenta zakładał głoszenie wbrew wszystkim krytykom jednego: "Gospodarka kwitnie, a wasze portfele puchną". Pandemia i gwałtowne uderzenie recesji spowodowały jednak, że jak żałosny komiwojażer Trump musiał w każdym miejscu zaprzeczać oczywistym faktom: że wirus szaleje, Amerykanie tracą pracę, a biedni obrywają najmocniej. Gdyby - w alternatywnej rzeczywistości - pandemia uderzyła później, ten prosty pomysł jednak by zadziałał. Powyborcze sondaże pokazały, że zdecydowanej większości wyborców Trumpa (a było ich przecież ponad 72 mln!) zależy przede wszystkim na losach gospodarki. Zdrowie publiczne i pandemia znalazły się na piątym i szóstym miejscu - za gospodarką, nominacjami do Sądu Najwyższego, polityką zagraniczną i aborcją. Niebieskiej fali nie było O ile jednak Trump zdecydowanie przegrał te wybory, o tyle demokratyczna opozycja wcale nie wygrała ich równie ewidentnie. Nie zmaterializowała się "niebieska fala", której demokraci oczekiwali. Szokiem lub upokorzeniem dla wielu okazały się spływające z okręgów wyniki wyborów do Izby Reprezentantów. Demokraci po czterech latach rządów Trumpa i republikańskiej większości mieli wszelkie powody, by spodziewać się sukcesu. Demografia, nastroje społeczne i kryzys gospodarczy, a także spodziewany sukces ich kandydata na prezydenta - wszystko to wskazywało, że w końcu odbiją prawicy większość w Kongresie. Stało się odwrotnie. W tych samych wyborach, w których Amerykanie postawili na Bidena i Harris, wysłali też jasny sygnał, że nie są gotowi na pełnię władzy demokratów. W niższej izbie Kongresu demokraci będą mieli co prawda przewagę, ale w tych wyborach stracili sześć miejsc względem 2018 r. W dużo ważniejszym Senacie już prawie na pewno ponieśli porażkę. Prawie na pewno - dlatego że o wygranej republikanów bądź o remisie ostatecznie zdecydują dwa senackie mandaty w stanie Georgia, tradycyjnie konserwatywnym. O tym, kto je obsadzi, zdecydują wybory uzupełniające w styczniu. Szanse, że obydwa miejsca przypadną demokratom, są małe, a tylko ten wariant pozwala im odzyskać Senat i przekuć w zwycięstwo to, co dziś wygląda na porażkę. O ile więc same w sobie wyniki nie są dla demokratów tragedią, o tyle wnioski, jakie można z nich wyciągnąć, są dalekie od optymizmu. Przede wszystkim: za duża część liberalno-lewicowej Ameryki zwyczajnie uwierzyła we własną propagandę. Za dużo teorii? Widzowie telewizji MSNBC lub czytelnicy "New York Timesa" przez cztery lata codziennie byli przekonywani, jak historycznie złym prezydentem jest Trump i jak głęboko w szponach Rosji są republikanie. A także, że cała amerykańska prawica to albo spiskowi wariaci, albo gotowi do przemocy bojówkarze. Karmieni tym przekazem mieszkańcy liberalnej Ameryki myśleli, że jedyny sposób, by tak skompromitowana prawica mogła cokolwiek osiągnąć, to wyborcze oszustwo albo zbrojny przewrót. Nie wzięli jednak pod uwagę, że i druga połówka Ameryki - bardziej konserwatywna, prowincjonalna i religijna - zmobilizowana tym samym przekazem równie licznie pójdzie do wyborów. Bardzo mocny skręt debaty w lewo w sprawach rasizmu, tożsamości płciowej czy podejścia do historii w ostatnich dwóch latach wywołał reakcję. Choć nazywanie tego, co się stało, skrętem w lewo jest trochę nieuczciwe wobec lewicy. Chodzi bowiem raczej o to, że duża część głównego nurtu mediów i polityki (acz nieskłonna poprzeć lewicowych postulatów gospodarczych, np. Berniego Sandersa) zaczęła mówić językiem kampusowych i kanapowych socjalistów - traktując tezy francuskich postmodernistycznych socjologów czy tzw. krytyczną teorię rasową jak prawdy objawione. Szybko okazało się, że w sprawach rasy czy brutalności policji biali i wykształceni Amerykanie głoszą poglądy bardziej radykalne lub wyraziste - i są na to badania! - niż sami przedstawiciele dyskryminowanych mniejszości. Na tym wewnętrznym pęknięciu i kakofonii radykalnych haseł bez pokrycia rzeczywiście mogli zyskać kandydaci prawicy, a przegrać umiarkowani demokraci. Są już więc w Ameryce publicyści, tacy jak Andrew Sullivan, którzy śpieszą głosić koniec "postępowej" czy "politycznie poprawnej" lewicy - która znów okazuje się zbyt hermetyczna dla ludu i odpychająca w swoim ideologicznym zafiksowaniu. Być może. Prawdziwość tych sądów potwierdzą (lub obalą) bardziej szczegółowe analizy wyników wyborów oraz sukcesów i porażek poszczególnych kandydatów. Ale fakt pozostaje faktem - wielkim zwycięstwem te wybory dla demokratów nie były. Populistyczna fala płynie dalej Kilka symbolicznych i prestiżowych zwycięstw budzi nadzieję na większą zmianę w całej demokratycznej polityce - po całej lewej stronie sceny. To, że wiceprezydentką została Kamala Harris, a do obu izb dostało się wiele kobiet i przedstawicieli mniejszości, szczególnie działa na wyobraźnię. Młodzi i wyraziści politycy - jak uwielbiana przez media Alexandria Ocasio-Cortez, najmłodsza polityczka w historii Izby Reprezentantów - raczej utrzymali się na swoich miejscach. Ale mimo tych iskierek optymizmu nawet socjalistyczny magazyn "Jacobin" nie jest w stanie wykrzesać prawdziwego ognia i zapału. Redaktorzy lewicowego pisma w kilku optymistycznych komentarzach przekonywali, że oddolne inicjatywy i radykalni działacze pomogli Bidenowi wygrać. Więc jest dobrze. Z biegiem czasu jednak i oni stwierdzają gorzko, że po wygranej Bidena powyborczy krajobraz wcale nie jest usłany różami. (Ciekawostka przy okazji: róża to też symbol, którym w amerykańskim internecie posługują się dziś młodzi socjaliści i sympatycy radykalniejszej lewicy). Jak zdążyły już napisać tuziny gazet na świecie - co nie czyni tej diagnozy mniej prawdziwą - Trump się skończył, trumpizm pozostaje. Dlaczego wybory nie przyniosą rewolucji? Z trzech powodów. Po pierwsze, wynik pokazuje wielki podział w Ameryce. Obie partie zmobilizowały rekordowo dużo wyborców, a frekwencję pomimo pandemii napędziła wielka polaryzacja. Ponad 72 mln głosów na Trumpa dowodzi, że ten podział jest silniejszy niż kiedykolwiek - a styl prezydenta wcale nie odstrasza ludzi tak bardzo, jak chciałyby wierzyć media. Po drugie, jak mówił w "Przeglądzie" prof. David Ost, prawica może dalej proponować trumpowski program i styl prowadzenia polityki, tylko w bardziej skutecznym i kompetentnym wydaniu. W najbliższych latach okaże się, jak bardzo skuteczny. Po trzecie, fala kulturowych i społecznych zmian, która przesuwa wyborców z klasy robotniczej w stronę prawicy, nie ustaje. Republikanie, co dostrzega wielu obserwatorów, mogą wykorzystać już istniejące tendencje i agresywnie spychać demokratów do wielkomiejskiej bańki, przedstawiając się jako bardziej wiarygodna "partia zwykłych ludzi". Co z tym zrobi Biden? Tyle - brzmi brutalna odpowiedź - ile okoliczności pozwolą. Prezydent jest bowiem ograniczony pozostałymi instytucjami demokracji: Senatem, Sądem Najwyższym, Izbą Reprezentantów czy obsadą foteli gubernatorskich w poszczególnych stanach. Biden będzie naprawiał relacje zagraniczne i multilateralizm, w kraju zaś wniesie kilka odważnych propozycji antykryzysowych. Ich ostateczny kształt i los zależą jednak od nieprzewidywalnych dla wszystkich czynników - od wyników wyborów w Georgii po wolę współpracy prawicy i kompromisów na lewicy w realizacji najważniejszych reform. Tuż przed upływem kadencji - w niezwykle pośpiesznym trybie i łamiąc wszelkie niepisane zasady - Trump powołał też do Sądu Najwyższego konserwatywną i religijną Amy Coney Barrett. To zaś oznacza, że wszelkie odważniejsze propozycje nowej administracji będą kontestowane przez prawicę, która ma teraz "swój" sąd. Dzięki decyzji Trumpa bowiem przewaga konserwatystów nad liberałami wynosi w Sądzie Najwyższym już 6:3. To być może najmocniej zaciągnięty ustrojowy hamulec dla jakiejś postępowej zmiany w amerykańskiej polityce. Niestety dla demokratów, choć czasy są niezwykle wymagające i aż wołają o nową jakość w polityce, na razie nic w tym układzie nie wskazuje na rewolucyjną zmianę. Jakub Dymek