Najłagodniejsze sformułowanie, jakim się obdarza wyjezdnych, to nieudacznicy. Mówi się też, że są niewykształceni, prości i przynoszą Polsce wstyd. Tymczasem przeciętny emigrant ma wykształcenie minimum średnie i dość szybko odnajduje się w nowej rzeczywistości, choć bywa, że nie zna angielskiego, czyli brakuje mu, przynajmniej teoretycznie, najbardziej podstawowego narzędzia do znośnego funkcjonowania na obczyźnie. Jak pisze w "Bloody Foreigners" Robert Winder (gorąco polecam, rozjaśnia wiele mroków, Brytyjczycy książkę tę niemal czczą - ale niekoniecznie czytelnicy "Daily Mail") imigracja jest możliwa, jeśli imigrant ma w sobie trochę więcej odwagi i desperacji, niż inni. Oczywiście, w przypadku polskiej fali emigracyjnej nie zawsze można mówić o desperacji, a raczej o chęci zmiany i wzięcia losu w swoje ręce. Z pewnością natomiast można mówić o odwadze. W końcu przyjezdny zaczyna często wszystko od nowa, musi się przekwalifikować, zaprzyjaźnić z nowym ludźmi, zmierzyć z innym zupełnie światem, nauczyć się innej gramatyki funkcjonowania - to wymaga odwagi. Emigranci to ludzie, którzy podejmują dość ryzykowną decyzję - życia w dwóch światach. Oczywiście, bywa, że w metrze spotykam Polaków obojga płci, którzy faktycznie przynoszą Polsce (a przede wszystkim sobie) wstyd. Którzy żyją w jednym świecie i nigdy go nie opuszczą. Są głośni, przeklinają, pija piwo, patrząc prowokacyjnie na współpasażerów, zachwyceni nową wolnością. Ale widzę także głośnych Niemców i Brytyjczyków, zwłaszcza odmiany chavs, bo każda, bez wyjątku każda, narodowość ma też wśród swoich dzieci parę szczególnie paskudnych egzemplarzy. Kiedy zaczynają się serie komentarzy pod tekstami o emigracji, widzę też coraz silniejszą tendencję odwrotną - to przyjezdni zaczynają teraz oskarżać tych, którzy zostali o bierność i tchórzostwo. Druga konfuzja zatem, bo ci, którzy zostali, nie zrobili tego dlatego, że nie umieją ryzykować, tylko najwyraźniej nie mieli wyraźnych powodów ku temu, żeby wyjechać, to też się może zdarzyć. Opluwanie się wzajemne, być może trochę podsycane przez niektóre media, do niczego jednak nie prowadzi, bo obie strony stają się coraz bardziej agresywne, zamiast popatrzeć na zjawisko emigracji jako rzecz całkowicie normalną - ludzie od zawsze migrowali, migrują i migrować będą, niezależnie od tego, jak się będzie to oceniało. Niemniej, kiedy czytam te wszystkie złośliwości, zastanawiam się, skąd w człowieku taka przemożna chęć dokuczenia bliźniemu. Dlaczego, zamiast zaciekawienia, jak się nam wiedzie, ludzie z założenia muszą, nie znając ani nie rozumiejąc często motywów działania drugiej strony, od razu potępić w czambuł wszystko, co się da, każdą ludzką cechę, żeby kogoś urazić, żeby komuś zrobić przykrość. Oczywiście, znam paru nieudaczników (co za okropne słowo) zarówno w ojczyźnie jak i na miejscu, w Wielkiej Brytanii. Ich nieumiejętność radzenia z życiem sobie wynika z wielu powodów, niekoniecznie z głupoty czy jakiegoś wewnętrznego rozedrgania. Niektórzy mają chronicznego pecha, inni są bardzo nieśmiali, więc nie można ich potępiać, jeśli nikomu nie szkodzą, bo jeśli szkodzą, to oczywiście trzeba im albo pomóc albo tak ich pokierować, by z tego marazmu wyszli i nauczyli się być samodzielnymi, by nie żyli kosztem innych ludzi. I emigranci i nieemigranci to ludzie, którzy są za siebie odpowiedzialni, często też za innych. Dlatego zamiast obrzucać się inwektywami, chyba lepiej by było przyjrzeć się drugiej stronie, bez wrogości, dostrzec okoliczności, jakie wpływają na jej decyzje i decyzje te uszanować. Tylko wtedy los komentujących nienawistnych anonimów byłby doprawdy bardzo smutny? Aleksandra Łojek-Magdziarz