- O tej porze restauracja już powinna być pełna - mówi Olga, kelnerka z Polski, która pracuje w lokalu na dworcu kolejowym w Londynie St Pancras International. Tu krzyżują się linie metra i dalekobieżnej kolei. Dziennie przewijają się tu dziesiątki tysięcy pasażerów. Rozmawiamy w restauracji w sobotę, kiedy klientów powinno być już dużo, tymczasem pustych miejsc nie brakuje. W tygodniu jest jeszcze gorzej. - W ogóle po epidemii siadła branża gastronomiczna w Wielkiej Brytanii - dodaje Olga, która na Wyspach jest od ośmiu lat i zaznacza, że teraz trzeba się dużo więcej napracować, żeby zarobić. Od czasu kryzysu energetycznego, wywołanego wojną w Ukrainie, wzrosły koszty dla restauratorów, jak i zwykłych Brytyjczyków, co zmusiło wielu do zaciskania pasa. - Ludzie więcej siedzą w domach, to widać po liczbie przychodzących klientów do naszej restauracji - potwierdza te dane Olga. Sytuacji nie polepszyła pogoda: ostatnio sporo padało, więc ludzie tym bardziej zostawali w domach. Brytyjskie wyprzedaże z marnymi skutkami Nie tylko restauracje odczuły spadek zainteresowania. Podobne wnioski mają handlowcy. Listopadowa sprzedaż spadła rok do roku, siódmy miesiąc z rzędu, a sam grudzień nie zapowiada się lepiej - choć na ostateczne dane musimy jeszcze chwilę poczekać. Według Brytyjskiego Konsorcjum Handlowego sprzedaż na Black Friday spadła o 1,6 proc. w porównaniu z listopadem zeszłego roku. Promocje w tym roku zaczęły się wcześniej, jednak niewiele to dało. Wobec fiaska promocji sklepy nie zdecydowały się na zwiększenie zatrudnienia w czasie przedświątecznym. Handlowcy liczyli jeszcze na grudniowe zakupy "last minute" pod wpływem impulsu świątecznej atmosfery. Tak się jednak nie stało. Nawet sprzedaż online spadła w listopadzie. Gospodarka brytyjska zaczyna flirtować z recesją. Inflacja spadła, a konsumenci mniej kupują Gdyby spojrzeć na tłumy na głównych, handlowych ulicach Londynu, to można odnieść wrażenie, że żadnego kryzysu nie ma. Do jednego z centrów handlowych ustawia się długa kolejka do wejścia, ochrona kieruje ruchem. Ale to ułuda. Wystarczy wejść w ulice boczne i tłumów w sklepach już nie widać. Poza Londynem sytuacja wygląda jeszcze gorzej. Inflacja na Wyspach spadła z 11 proc. do 6, ale pensje Brytyjczyków wciąż nie rosną na tyle, by wydawali więcej. Czwarty kwartał w gospodarce zwany jest złotym, bo wtedy ludzie najwięcej kupują. Tym razem tego nie robią jak w ostatnich latach. To dlatego właściciele sklepów ograniczyli zamówienia u dostawców towarów. Zapasy na półkach są zbyt duże, co może wpłynąć na płynność finansową sieci. Handlowcy stoją w obliczu dodatkowych kosztów rzędu 1,6 miliarda funtów wraz ze wzrostem podatku od nieruchomości oraz z powodu inflacji. Kupią mniej, choć zapłacą więcej Wyspiarze choć kupią na te święta Bożego Narodzenia mniej, to z powodu inflacji zapłacą w sklepach więcej - średnio o 20 proc. niż przed rokiem, jeśli chodzi o same zakupy świąteczne. Zdaniem szefowej Brytyjskiego Konsorcjum Handlowego Helen Dickingson - 2024 rok będzie równie trudny. Handlowcy zgodnie z nowymi przepisami poniosą wyższe koszty działalności, co przełoży się na ceny. Z Londynu dla Interii Joanna Dressler