"Märkische Oderzeitung" pisze: "Minister spraw zagranicznych Polski żąda od NATO, by w Polsce stacjonowały wojska lądowe Sojuszu. Postawa ta jest z polskiej perspektywy zrozumiała. Po pierwsze, kraj ten wielokrotnie w swojej historii był podporządkowany Moskwie czy przez nią okupowany. Po drugie dziwne wydaje się, iż Zachód w zasadzie zaakceptował aneksję Krymu. Również debata wokół tego, czy Gorbaczow otrzymał w 1990 r. przyrzeczenie nierozszerzania NATO na Wschód, nie jest w Polsce dobrze przyjmowana. W końcu kraj ten przystąpił do Sojuszu z własnej nieprzymuszonej woli. Rząd Donalda Tuska pokazał wyraźnie, że życzy sobie dobrych kontaktów z Rosją. Jeśli jednak pozostaje to bez echa, wtedy cierpliwość kończy się szybciej, niż u Niemców". Dziennik "Nürnberger Nachrichten" uważa, że "bez względu na to, jak poważny jest kryzys dotyczący Ukrainy i Krymu jeszcze kilka dni temu jedno było pewne: nie będzie powrotu do zimnej wojny. Najnowszy rozwój wydarzeń stawia pierwszy znak zapytania. To, że NATO zawiesiło wojskową współpracę z Rosją jest bez wątpienia logiczne, jednak zamyka kolejny kanał porozumienia. Jednocześnie rozważania nad nawiązaniem nie tylko politycznej, lecz również wojskowej współpracy z Armenią, Azerbejdżanem oraz Mołdawią, mają siłę ładunku wybuchowego". Natomiast "Volksstimme" z Magdeburga jest zdania, że: "Wschodni partnerzy Sojuszu NATO są z powodu napięć między Rosją i Ukrainą ogromnie wzburzeni. Sojusz reaguje i zapewnia parasol ochronny. Niemieckie myśliwce mają zapewnić bezpieczeństwo przestrzeni powietrznej w krajach bałtyckich. Także Polska i Rumunia liczą na wzmocnienie przez oddziały Sojuszu na dużą skalę. Jednak na razie przewidziane jest tylko rozpoznanie radarowe. Sekretarz generalny NATO Andres Fogh Rasmussen nie chce wysłać oddziałów lądowych. A Sojusz mimo jasnych sygnałów, że będzie się bronić, zabiega o zachowanie równowagi. Bądź co bądź NATO odnalazło się na nowo w kryzysie wokół Krymu. Mieszkańcy krajów bałtyckich zrozumieją teraz, dlaczego przystąpili do Sojuszu. Ukraina nie otrzyma takiej perspektywy. Uświadomił to w rozsądny sposób minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier. Kraj ten musi się najpierw odnaleźć, a członkostwo w NATO mogłoby być zrozumiane przez Rosję jako prowokacja". "Eisenacher Presse" ostrzega: "To jest dylemat dyplomatów: Zachód nie może w tym kryzysie działać takimi metodami ja Rosja. Dotąd trzymano się po cichu ustaleń z lat 90-tych i nie wprowadzono do Polski, ani innych krajów Europy Wschodniej, oddziałów NATO. Tak musi na razie pozostać. Nie ze strachu przed Rosją, ale dlatego, że dyplomatyczne rozwiązania powinny mieć pierwszeństwo przed dosłownym wymachiwaniem szabelką". "Rhein-Zeitung" z Koblencji dodaje, że "Gdyby NATO rzeczywiście miało otworzyć Ukrainie, Gruzji, Mołdawii czy Azerbejdżanowi drzwi do członkostwa, doszłoby do otwartego konfliktu z rządem na Kremlu. W 2009 r. dano sobie z tym spokój, by nie drażnić Moskwy. Jeśli jednak rosyjskie przywództwo odrzuci każdą wyciągniętą dłoń lub zgoła zareaguje na dalsze zawołania o pomoc rosyjskich obywateli w innych krajach w podobny sposób, nie da się więcej powstrzymać nowej zimnej wojny. NATO nie zadecydowało o niczym w Brukseli, ale dało wyraźnie do zrozumienia, że nie będzie się dłużej przyglądać rosyjskim poczynaniom. To jest strzał ostrzegawczy, nawet, jeśli tylko w formie słów i gestów". Aleksandra Jarecka red. odp. Bartosz Dudek Redakcja Polska Deutsche Welle