"Niemiecki rząd zbyt długo przyglądał się biernie procesowi przekształcania się Izraela w nietolerancyjne i autorytarne państwo. Teraz doszło do konfrontacji, był po temu najwyższy czas" - pisze Peter Muench w "Sueddeutsche Zeitung". "Nazywają go 'Bibi', co brzmi całkiem słodko. Niektórzy mówią 'Król Bibi', ponieważ tak długo rządzi już krajem między Morzem Śródziemnym a Jordanem. Jeżeli jednak mielibyśmy za pomocą przydomka określić sposób, w jaki premier Izraela uprawia politykę, należałoby nazwać go raczej 'Władimir Tayyip Netanjahu'" - zauważa autor komentarza. "Tak jak (prezydenci: Władimir) Putin w Rosji i (Recep Tayyip) Erdogan w Turcji, Netanjahu rewolucjonizuje swój kraj, podmywa dawne wartości, zagraża demokracji. Jego wrogowie doświadczają tego od dawna, teraz przyszła kolej na przyjaciół, wśród których jest Sigmar Gabriel" - zaznacza Muench. Odwołanie przez Natanjahu spotkania z Gabrielem to zdaniem komentatora "skandal", a poziom relacji niemiecko-izraelskich w jego opinii "sięgnął dna". Muench zastrzega, że sytuacja nie jest zaskakująca, a "pokaz siły" odbył się na użytek sytuacji wewnętrznej w Izraelu. Szansa na większą szczerość Muench zarzuca rządowi Izraela, że "stworzył w kraju nastrój, w którym słowo 'pokój' uważane jest za obelgę". "Lewicowe i liberalne siły nie tylko są spychane na margines, lecz wręcz grozi się im" - dodaje. Jego zdaniem przyjaciele Izraela za granicą nie chcieli dostrzec tego, choć było oczywiste, że "konfrontacji nie da się uniknąć". Obecna sytuacja stworzyła zdaniem "SZ" szansę na "większą szczerość" w relacjach niemiecko-izraelskich. "Ze względu na Holokaust pielęgnowanie tych relacji pozostanie na zawsze najbardziej delikatnym zadaniem niemieckiej dyplomacji. Nie wolno kwestionować niemieckiej odpowiedzialności za Izrael. Należy jednak zadać pytanie, jak Niemcy mają wywiązać się z tej odpowiedzialności, gdy w Jerozolimie u władzy jest rząd, który odchodzi od wspólnych wartości" - pyta komentator. Jego zdaniem dotychczas w Niemczech obowiązywała zasada, że wszystko, co pochodzi z Izraela, jest popierane, a przynajmniej tolerowane. Netanjahu mógł wywnioskować z tej "potulności", że i Gabriel, jeżeli tylko mu się pogrozi, zrezygnuje ze spotkania z krytycznymi wobec rządu organizacjami. "Na szczęście Gabriel nie ugiął się" - ocenia Muench. Szef MSZ wykazał się większą odwagą niż jego poprzednicy - czytamy w "SZ". "Relacje niemiecko-izraelskie są czymś szczególnym" "Frankfurter Allgemeine Zeitung" krytykuje natomiast zachowanie Gabriela jako "niedyplomatyczne". "Relacje niemiecko-izraelskie są czymś szczególnym, wie to każdy polityk w Berlinie" - pisze Nikolas Busse. Komentator przyznaje, że w sprawie osiedli żydowskich między Niemcami a Izraelem istnieje różnica zdań, chociaż Niemcy nie są i nigdy nie będą największym krytykiem polityki izraelskiej. Decydujący jest sposób, w jaki akcentuje się tę różnicę - tłumaczy komentator. "Gabriel wybrał podejście konfrontacyjne" - ocenia Busse. Spotkanie z przeciwnikami polityki osiedleńczej było jego zdaniem "publicznym afrontem" wobec izraelskiego premiera. Busse zwraca uwagę, że politycy zachodni odwiedzają organizacje pozarządowe w krajach będących reżimami autorytarnymi, a nie w państwach demokratycznych. "Arogancka postawa" "Izrael nie jest krajem, w którym trzeba, jak w jakiejś dyktaturze, wspierać publiczny dialog" - zastrzega komentator "FAZ". Szkoda - pisze Busse - że Netanjahu nie miał wystarczającej pewności siebie, by zignorować nieprzyjazny gest Gabriela, ale brak wyczucia dyplomatycznego wykazał przede wszystkim niemiecki minister. Obstawał przy swoim planie, chociaż wiedział o zastrzeżeniach gospodarzy - czytamy w "FAZ". Ukazujący się w Berlinie "Tagesspiegel" krytykuje postawę Gabriela jako arogancką. "Nie wolno porównywać Izraela z Turcją Erdogana, Rosją Putina czy Chinami Xi Jinpinga" - zastrzega Stephan-Andreas Casdorff. Jego zdaniem argument Gabriela, że spotkania z organizacjami pozarządowymi są "normalne" w wielu krajach, jest w dniach pamięci o ofiarach Holokaustu prowokacją. Pouczanie Izraela, co jest normalne w krajach demokratycznych, to arogancja - pisze Casdorff. Z Berlina Jacek Lepiarz