Po wyjściu za bramę farmy Beacie z radości łamie się głos, więc bierze głęboki oddech: - Cieszę się, bo wywalczyłam swoje - mówi o wyjeździe do domu. Za jej plecami widać wysokie silosy i autobus, którym ma wracać do Polski. Beata zaciska trzęsące się ręce: - Jesteśmy wykończone tym stresem - mówi o nieco około trzydziestu osobach, które w piątek (14 maja) opuściły farmę Heinricha Thiermanna. Magda i Alicja szybko wskakują do swojego samochodu. Radość bije z ich twarzy, choć nie tak wyobrażały sobie powrót do domu. Alicja pracuje w Polsce dla niemieckiej firmy, przy zbiorze szparagów chciała tylko dorobić podczas urlopu. - Nie spodziewałam się takiego traktowania - mówi o kilku tygodniach w "roboczej kwarantannie". Konsul rozmawiał z Thiermannem Jak pisała Deutsche Welle, epidemia koronawirusa na jednej z największych farm szparagów w Niemczech dotknęła setek pracowników sezonowych z Polski i Rumunii. Zaraziło się tam 131 z ponad 1000 pracowników, pozostali długo znajdowali się w "kwarantannie roboczej", czyli mogli wychodzić wyłącznie do pracy.W ich sprawie interweniował konsul generalny RP w Hamburgu Paweł Jaworski, który dwa razy przyjeżdżał w tym tygodniu do Kirchdorfu. W piątek spotkał się między innymi z szefem firmy Heinrichem Thiermannem i przedstawicielami urzędu ds. zdrowia. - Na tę chwilę wydaje się, że pewien punkt zapalny jest zgaszony i mam nadzieję, że tak zostanie - powiedział Jaworski dla DW. Firma zapłaciła za czas w kwarantannie Beata była jedną z kilku kobiet, które przez dwa tygodnie odmawiały pracy i izolowały się, bo chciały wracać do domu. Ewentualny kontakt z zarażonymi przy taśmie do sortowania szparagów nie tylko naraziłby jej zdrowie, ale mógłby też wydłużyć jej kwarantannę.Po nagłośnieniu przez DW tej sprawy Beata jednak otrzymała wypłatę także za te dni, w których nie chodziła do pracy, nie musiała też płacić za zakwaterowanie w tym okresie. Rozmówcy DW w zakładzie mówią, że aby zachęcić innych do pozostania na miejscu, firma obiecała im zniesienie kosztów zakwaterowania na dwa tygodnie (to oszczędność ok. 140 euro).Inaczej niż wcześniej informowała DW, szef miał też obiecać pracownikom 5-procentową podwyżkę. Ale kobiety, które wyjechały wczoraj, nie wiedzą, czy rzeczywiście ją otrzymały. To dlatego, że firma nie wydaje pracownikom ani kopii umów, ani rozliczeń. Podpisują je tylko podczas krótkiej wizyty w biurze: - Nie da się tu tego policzyć. Chciałam mieć kopię rozliczenia, ale jej nie dostałam - mówi Alicja po wyjściu z zakładu. - Mówią, że nie można jej wziąć, a ja nie znam niemieckiego. Nie mogłam też zrobić zdjęcia - mówi. Dziennikarze niemile widziani Zanim jednak wyjeżdżający otrzymali swoje wynagrodzenie, pracownicy Thiermanna przez trzy godziny trzymali ich w oczekiwaniu na dworze, a w tym samym czasie ochroniarze utrudniali pracę dziennikarzom zgromadzonym przed wejściem. - To prywatny parking, prywatne pole i prywatna droga - mówił jeden z nich. Ochroniarze próbowali też na publicznej drodze zablokować samochód niemieckiej ekipy telewizyjnej. Interweniowała policja.Nikt z firmy nie skomentował tej sytuacji. Dopiero po odjeździe mediów spod bramy zaczęto rozliczać oczekujących na powrót do domu ludzi. Thiermann odpowiada na zarzuty Pracownicy firmy, cytowani w mediach, zarzucali jej niewystarczające zachowanie środków sanitarnych oraz spóźnioną reakcję na pierwsze zakażenia. Heinrich Thiermann odniósł się do tych zarzutów w wywiadzie dla lokalnej "Kreiszeitung", mówiąc że firma wypełniła zasady BHP, zapewniając pracownikom maski w miejscu pracy.Plantator potwierdził też, że pierwszy przypadek infekcji miał miejsce 18 kwietnia. Po nim firma miała zacząć "regularne testy", a 29 i 30 kwietnia Niemiecki Czerwony Krzyż przetestował wszystkich pracowników. Thiermann powiedział też, że "szybkie testy zostały udostępnione wszystkim pracownikom od początku sezonu", ale nie wszyscy mieli skorzystać z tej oferty. Ta wypowiedź jednak stawia kolejne pytania. Lokalny urząd ds. zdrowia otrzymał bowiem pierwsze doniesienie o zakażeniu dopiero 24 kwietnia, czyli aż sześć dni po wykryciu pierwszego przypadku. Tymczasem zgodnie z ustawą o ochronie przed infekcjami takie zgłoszenie powinno być złożone w ciągu 24 godzin. To - jak czytamy w Deutsche Welle - mogłoby sugerować chaos organizacyjny lub próbę ukrycia pierwszych przypadków zachorowań. Wiele osób nadal w kwarantannie Aktualną sytuację pracowników komplikuje fakt, że mieszkają w dwóch różnych powiatach - Diepholz oraz Nienburg/Weser - i tym samym podlegają pod różne urzędy zdrowia decydujące o kwarantannie.Z powodu malejącej liczby nowych zakażeń (w tym tygodniu wykryto tylko jedno), w dniu publikacji pierwszego reportażu z plantacji powiatowy urząd zdrowia w Diepholz zniósł kwarantannę dla całego zakładu. Jednocześnie przedłużył ją do 18 maja dla osób, które miały kontakt lub mieszkały w budynku z osobami zarażonymi (według urzędu ma to dotyczyć ok. 200 osób).Mimo to firma miała dalej odmawiać wyjazdu pracownikom mieszkającym w powiecie Nienburg/Weser, choć im oficjalnie kwarantanny nie przedłużono. To właśnie w ich sprawie z sukcesem interweniował polski konsul. Jednak już po wyjeździe pierwszych pracownic także tamtejszy urząd zdrowia przedłużył do 20 maja kwarantannę ich współlokatorkom, które zdecydowały się pozostać i pracować dalej. Kobiety są niezadowolone, bo myślały, że jeśli pozostaną na farmie, będą znów swobodne. Pozostali skarżą się na brak informacji Większość pracowników Heinricha Thiermanna mieszka jednak w powiecie Diepholz i wielu z nich nadal czeka na możliwość powrotu do domu. Na przykład kobiety z jednego z hoteli pracowniczych, które chcą pozostać anonimowe. - Nas nikt nie informuje o tym, co się dzieje - mówi jedna z nich. Wyjechać chciała już pod koniec kwietnia, bo w Polsce skończył się jej urlop i musi wracać do swojej stałej pracy.W ich budynku mieszka kilkadziesiąt osób. Jedna zachorowała w ubiegłym tygodniu, więc kwarantanna została przedłużona do 18 maja. Jedna z kobiet mówi o narastającym poczuciu rezygnacji: - W poniedziałek mamy kolejne testy. Oby nie okazało się, że znowu ktoś jest pozytywny i nie przedłużyli nam kwarantanny tuż przed odjazdem. Grzegorz Szymanowski