Od początku tygodnia grasujący w stolicy Niemiec podpalacze zniszczyli w sumie 67 pojazdów - podała agencja dpa. Policja nadal nie wyklucza, że części podpaleń dokonują lewicowi ekstremiści, protestujący w ten sposób przeciwko kapitalizmowi i gentryfikacji uboższych części miasta. Jednak coraz częściej mowa jest o zwykłych aktach wandalizmu, szczególnie że do podpaleń dochodzi obecnie w mieszczańskiej i spokojniejszej dzielnicy Charlottenburg, od której dotychczas lewacy stronili. Płoną także nie tylko luksusowe Mercedesy i BMW, ale auta starsze i tańszych marek. Policji jak dotąd nie udało się wytropić wandali, chociaż wzmocniono patrole, a nocą nad Berlinem krąży śmigłowiec, wyposażony w kamerę termowizyjną. W czwartek zaniepokojenie sytuacją w Berlinie wyraziła kanclerz Niemiec Angela Merkel. - Co to za zachowanie, gdy ludzkie życie z zimną krwią naraża się na niebezpieczeństwo? - powiedziała. Jej zdaniem niemieckim miastom nie grożą jednak zamieszki, do jakich doszło niedawno w Wielkiej Brytanii. Podpalenia stają się tematem kampanii przed wyborami regionalnymi w Berlinie, które odbędą się 18 września. Opozycyjni chadecy drukują już nowe plakaty wyborcze z fotografią płonącego samochodu i zarzucają rządzącym w Berlinie socjaldemokratom i Lewicy, że walkę z przemocą i wandalizmem utrudniają oszczędności w wydatkach na policję. Niektórzy politycy ostrzegają, że podpalenia to pierwszy stopień do terroryzmu. Również terror lewackiej Frakcji Czerwonej Armii (RAF) z lat 70. rozpoczął się od podpaleń - zauważył polityk chadecji Wolfgang Bosbach.