W sumie około 15 pracowników hongkońskich stacji telewizyjnych, rozgłośni radiowych i organizacji prasowych musiało opuścić Tybet na pokładzie samolotu. - Odeskortowano ich na lotnisko i nawet kupiono im bilety do Syczuanu - powiedział rzecznik stowarzyszenia Mak Yin-ting. - Tymczasem ich obecność w Tybecie była całkowicie legalna - dodał. Stowarzyszenie skrytykowało działanie chińskich władz i twierdzi, że Chiny złamały obietnicę zniesienia ograniczeń dla prasy przed igrzyskami olimpijskimi w Pekinie. Zagranicznych dziennikarzy obowiązuje zakaz podróży do Tybetu bez oficjalnej zgody władz w Pekinie. Natomiast media hongkońskie mogą wjechać do Tybetu na podstawie paszportu Hongkongu. Dzięki temu podczas ostatnich zamieszek w Lhasie docierał stamtąd strumień wiarygodnych obrazów telewizyjnych. - Powiedziano nam, że nielegalnie zrobiliśmy zdjęcia żołnierzom Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej - mówił cytowany przez Reutera jeden z odesłanych dziennikarzy. - Ale słyszałem, że ktoś na górze był niezadowolony z naszych doniesień i kazał nas wyrzucić - powiedział. Na początku ubiegłego tygodnia w 49. rocznicę krwawego stłumienia tybetańskiego powstania przeciwko Chinom i ucieczki dalajlamy mnisi buddyjscy zorganizowali w Lhasie pokojowe marsze. W kolejnych dniach przerodziły się one w największe od 20 lat antychińskie wystąpienia i zamieszki; interweniowała policja i wojsko. Według tybetańskiego rządu na wygnaniu w czasie starć zginęło co najmniej 80 osób.