Według najnowszego sondażu Instytutu Gallupa, ogłoszonego w poniedziałek, gdyby wybory odbyły się dziś, czarnoskóry senator z Illinois wygrałby z republikańskim kandydatem Johnem McCainem stosunkiem 49 do 40 procent. Obama powiększył swoją przewagę o 5 punktów procentowych w stosunku do okresu sprzed podróży. Podróż, zwłaszcza wizyta w Europie, uznawana jest za duży sukces demokratycznego senatora, ale inne sondaże wskazują na jego przewagę różnicą mniejszą, na pograniczu błędu statystycznego (rzędu od 3 do 6 punktów procentowych). Sam Obama zastrzegał się w wywiadach udzielonych w niedzielę telewizji NBC News i Fox News, że nie oczekuje, by podróż przyniosła mu natychmiastowe korzyści polityczne. Komentatorzy są zgodni, że jego spotkania z wojskowymi w Iraku, głównymi politykami na Bliskim Wschodzie i przywódcami w Europie Zachodniej były udane. Przyniosły mu medialną reklamę i stanowiły dobrą odpowiedź na krytykę Republikanów, że jest debiutantem w kwestiach polityki zagranicznej i obronności. Podkreśla się jednak, że nie wiadomo dokładnie jak podróż była odbierana przez wyborców amerykańskich. W poniedziałkowym "New York Timesie" czołowy neokonserwatywny publicysta Bill Kristol polemizuje z redaktorem naczelnym niemieckiego "Der Spiegla" Gerhardem Spoerlem, który napisał w tonie pewności, że Obama "zostanie 44. prezydentem USA". - Nicht so schnell, Herr Spoerl (Nie tak szybko, panie Spoerl) - ripostował Kristol. - Czy naród amerykański nie będzie mógł się wypowiedzieć na ten temat w listopadzie? Być może zdecyduje on, że lepiej mieć Johna McCaina jako naczelnego wodza niż Baracka Obamę jako naczelnego oratora. Niektórzy komentatorzy zwracają uwagę, że największą troską Amerykanów są obecnie nie problemy międzynarodowe, a stan gospodarki kraju. Wszyscy dotkliwie odczuwają wysokie ceny benzyny, spadek cen domów - i niechęć banków do udzielania kredytów hipotecznych na ich zakup - bessę na giełdzie oraz stagnację realnych dochodów. Tymczasem poniedziałkowy "Wall Street Journal" przypomina, że niektóre wystąpienia Obamy na Bliskim Wschodzie, podyktowane chęcią zjednania sobie elektoratu w USA, nie podobały się w krajach arabskich. Po propalestyńskich deklaracjach demokratycznego kandydata oczekiwały one większego krytycyzmu pod adresem Izraela i silniejszego poparcia państwa palestyńskiego. Obama jednak nie poruszył publicznie kwestii osiedli żydowskich na ziemiach okupowanych i znacznie więcej czasu poświęcił wizycie w Izraelu niż na terytoriach palestyńskich. "10-dniowa podróż prezydenckiego kandydata zasygnalizowała potencjalne ograniczenia jego kampanii na rzecz reorientacji międzynarodowej strategii Ameryki. Kokietowanie Izraela i jego przywódców było oznaką, że senator z Illinois może nie być tak bezstronnym politycznym mediatorem, jak niektórzy oczekiwali" - pisze "WSJ". Dziennik zwraca uwagę, że także w pacyfistycznie nastrojonych Niemczech nie przyjmowano dobrze wezwań demokratycznego senatora, aby Niemcy i inne kraje europejskie dostarczyły więcej wojsk do misji NATO w Afganistanie.