- Ich uratowanie kosztowało od 10 do 20 milionów dolarów. Państwo pokryło dwie trzecie tej sumy - powiedział Pinera w publicznej telewizji chilijskiej TVN. Pozostałą część kosztów pokryto z darów prywatnych. - Każde peso było tego warte, każde peso zostało wydane właściwie - zapewnił. Pinera dodał, że akcję wydobycia górników, która trwała około doby, transmitowało kilkadziesiąt stacji telewizyjnych z całego świata. - Myślę, że jeszcze nigdy oczy całego świata nie były w tym stopniu zwrócone na Chile - powiedział. Akcja ratownicza w chilijskiej kopalni miedzi i złota została zakończona tuż po 5.30 czasu polskiego, gdy wrócił na powierzchnię ostatni z 6 ratowników, którzy zjechali pod ziemię, by - po 69 dniach od katastrofy - wydostać stamtąd zasypanych 33 górników. Ratownicy zostali wydobyci z zawalonej kopalni San Jose w ten sam sposób, co górnicy, których pomogli wcześniej uratować - pojedynczo, za pomocą specjalnej kapsuły-windy spuszczanej na głębokość powyżej 600 metrów. Wyciągnięto ich ponad godzinę po ocaleniu ostatniego z górników. W ten sposób zakończyła się bezprecedensowa akcja ratunkowa - nigdy wcześniej w historii górnictwa nie zdarzyło się, by ktokolwiek tak długo pozostawał przy życiu uwięziony pod ziemią w efekcie katastrofy i na końcu został uratowany. - Zrobiliśmy to, na co czekał cały świat - powiedział prezydentowi Chile Sebastianowi Pinerze sztygar Luis Urzua, ostatni z 33 uratowanych górników, gdy wyszedł na powierzchnię tuż po godz. 3 nad ranem czasu polskiego. - Mieliśmy siłę, ducha, chcieliśmy walczyć, chcieliśmy walczyć dla naszych rodzin i to było najważniejsze - dodał sztygar, który kierował zmianą ludzi, kiedy 5 sierpnia nastąpiła katastrofa w kopalni. Wówczas zawaliły się skały o łącznej masie ponad 700 tys. ton, zamykając w potrzasku 33 górników. Akcja ratownicza przekroczyła najśmielsze oczekiwania. Przedstawiciele władz przewidywali, że wyciągnięcie górników na powierzchnię po ukończeniu tunelu ratunkowego może trwać od 36 do 48 ośmiu godzin. Tymczasem operacja zakończyła się po 22 godzinach i 37 minutach. W stolicy Chile - Santiago setki ludzi zebrało się na placu, gdzie na telebimie pokazywano na żywo transmisję z akcji ratowniczej. Tłum powiewał flagami; kierowcy samochodów trąbili klaksonami i krzyczeli "Niech żyje Chile!". Wrócą do kopalni? Rodziny górników obawiają się ich powrotu do pracy - pisze agencja AFP. "Jako ojciec poradziłbym im, żeby zmienili pracę i nie wracali do kopalni. Ale to oni podejmą decyzję i jeśli postanowią nadal tam pracować, być może czekają mnie nieprzespane noce" - wyznał Alfonso Avalos, ojciec Florencia i Renana Avalosów, dwóch z uratowanych górników. W tej branży "górnik nigdy nie wie, czy wróci do domu" - mówi ojciec innego uratowanego, Jimmy'ego Cardona. Ale przyszłość uratowanych jest niepewna. Ośmiu ma ponad 50 lat, a grupa San Esteban, do której należy kopalnia San Jose, jest na skraju upadłości. Po zamrożeniu aktywów grupy górnicy mają jedynie gwarancje, że dostaną zaległe pensje do września. Być może dostaną też odszkodowanie, gdyż ich rodziny wystąpiły o 12 mln dolarów rekompensaty od właścicieli kopalni. Z pewnością otrzymają po 2 tys. dolarów od anonimowego przedsiębiorcy i 10 tys. dolarów od ekscentrycznego milionera Leonardo Farkasa. Ale nawet jeśli uwzględnić ewentualne prawa autorskie do filmów i książek o ich przejściach, większość - zwłaszcza najmłodsi - nie ma zapewnionej emerytury. Jedyną propozycją pracy, jaką do tej pory otrzymali, jest posada w jednej z kopalń Farkasa w okolicach Copiapo na północy Chile, gdzie leży także kopalnia San Jose. Jestem górnikiem i umrę jako górnik Niektórzy już zapowiedzieli najbliższym, że zamierzają wrócić do kopalni, gdzie stosunkowo wysokie pensje (1000 dolarów miesięcznie w San Jose) częściowo rekompensują podejmowane ryzyko. "Powiedział mi: Jestem górnikiem i umrę jako górnik" - mówi Silvia Segovia, która nie chce, by jej brat "kiedykolwiek wracał do kopalni". Inni nie podjęli jeszcze decyzji, ale rodziny chcą, by zmienili zawód. "Nie chcę, żeby wrócił do pracy w kopalni. Boję się, bo podziemne kopalnie nie są bezpieczne(...) Powiedziałem mu, że już dość wycierpieliśmy" - mówi Omar Reygadas, syn jednego z uratowanych, który nazywa się tak samo. Część bliskich ma mniej obaw. "Ja się nie boję" - zapewnia Alejandro Contreras, mechanik w kopalni i przyrodni brat jednego z uratowanych Victora Zamory. "Może umrzeć zarówno w kopalni, jak i na powierzchni. Każdy powinien robić to, na co ma ochotę" - dodaje drugi przyrodni brat uratowanego, Cristian Contreras, który także jest górnikiem.