Przy placu Basantapur Durbar w najstarszej części Katmandu wznosi się niewielki pałac Kumari Ghar. Na jego dziedzińcu od poranka do wieczora zbierają się ludzie, by choć przez chwilę ujrzeć kumari. Pojawia się kilka razy dziennie w którymś z niewielkich okienek na piętrze. Ubrana w złoto-czerwone szaty, z umalowanymi na czarno oczami i z "trzecim okiem" narysowanym na środku czoła przez chwilę pojawia się w oknie i spogląda bez słowa na ludzi na dziedzińcu, po czym nie wykonując najmniejszego gestu znika. - Spojrzała na ciebie? - szturchnął mnie pod żebra stojący obok Nepalczyk, gdy kumari odeszła od okna. - Bo wystarczy, że spojrzy, a możesz być pewien, że czeka cię szczęście". Nepalczycy wierzą, że kumari to żywe wcielenie bogini Taledźu, nepalskiej Durgi. Strzeże ich, Nepal i nepalskich władców przed złymi mocami, zapewnia zaś pomyślność i święty spokój. Słowo "kumari" oznacza dziewicę. Na żywe wcielenie bogini najwyżsi hinduistyczni kapłani wybierają 3-4-letnie dziewczynki z kasty śakjów, złotników i zegarmistrzów z ludu Newarów. Z kasty tej wywodził się Budda. Aby zostać kumari, kandydatki muszą przejeść 32 próby doskonałości. Muszą być dobrze wychowane i zdrowe, nie powinny nigdy chorować. Dyskwalifikuje je nawet utrata mlecznego zęba i jakikolwiek wcześniejszy uraz, który spowodowałby krwawienie. Próby urody dotyczą kształtów twarzy, szyi, piersi, stóp, palców, a nawet paznokci i rzęs, liczy się też brzmienie głosu. Aby przejść próbę odwagi, dziewczynki zamykane są na noc w pustej świątyni Teledźu, w której wcześniej wykładane są łby ofiarnych bawołów i kóz. Na koniec astrologowie sprawdzają dla pewności horoskop kandydatki, a kapłani przeprowadzają rytuał oczyszczenia. Wtedy Taledźu wstępuje w dziewczynkę i z dziecka staje się ona kumari. Kumari wybiera się w Kotlinie Katmandu. Nieletnie boginie z Patanu i Bhadgaunu (dawniej Bhaktapuru) pozostają w swoich domach, gdzie udzielają błogosławieństwa wiernym i interesantom. Kumari z Katmandu nazywana jest królewską i po wyborze przenosi się z rodzinnego domu do pałacu na placu Basantapur. Opuszcza go tylko podczas przypadającego na jesień święta Indra Dźatra, gdy przez kilka dni obwożona jest w specjalnym rydwanie po ulicach Katmandu. W pałacu mieszka sama, bez rodziny ani koleżanek. Opiekują się nią kapłani i piastunki, dbające, by się nie skaleczyła, dotrzymujące jej towarzystwa. Kumari nie ma przyjaciółek, nie bawi się, nawet rodzina odwiedza ją wyłącznie jako "żywą boginię". Jako bogini nie wolno jej stąpać po ziemi. Kumari nie chodzi, lecz wszędzie przenoszona jest w lektyce przez kapłanów i piastunki. Dopiero od niedawna kumari z Patanu i Bhadgaunu chodzą do szkoły z innymi dziećmi; "królewska kumari" z Katmandu uczona jest w pałacu przez opłacanych nauczycieli, a do jej komnaty wstawiono telewizor. Kumari przestają być boginiami wraz z pierwszą miesiączką albo chorobą. Taledźu opuszcza wtedy ich ciała i na jej nowe wcielenia kapłani szukają nowych dziewcząt. Dawne kumari wracają zaś do rodzinnych domów i próbują przybierać postać zwyczajnych dziewcząt. Powrót okazuje się często trudny. Wychowane w samotności kumari mają kłopoty, by odnaleźć się w życiu. Boją się hałasu, tłumów. W Nepalu, gdzie trzy czwarte z 30 mln mieszkańców jest wyznawcami hinduizmu, pokutuje przekonanie, że mężczyzna, który ożeni się z byłą kumari, umrze pół roku po ślubie. Działacze praw człowieka w 2008 r. wymogli na Sądzie Najwyższym, by zmusił rząd do zapewnienia byłym kumari zasiłków, opieki lekarskiej i pomocy przy wyszukiwaniu pracy. Przed złożeniem odpowiedniego wniosku w sądzie działaczka praw człowieka Pundevi Maharjan poszła jednak do kumari prosić ją o błogosławieństwo. Wszystkie z "królewskich kumari" z XX wieku znalazły mężów i pozakładały rodziny. Ani one same, ani ich rodziny nie żałują, że zostały wybrane na żywe wcielenia bogini Taledźu. Kumari, którą widziałem w pałacowym oknie, w poprzednim wcieleniu nosiła imię Matina. Została pierwszą "królewską kumari", której wybór zatwierdził nie król, ale maoistowscy rewolucjoniści, którzy obalali monarchię i w żadnych bogów nie wierzą. Kiedy po wygranej wojnie domowej i wolnych wyborach w 2008 r. przejęli władzę w kraju, maoiści, uważający kult kumari za zabobon i przeżytek, zapowiedzieli, że przestaną płacić na utrzymanie jej pałacu. W Katmandu uznano to za zapowiedź himalajskiej odmiany "rewolucji kulturalnej", a w mieście doszło do rozruchów. Maoiści nie tylko odtrąbili odwrót, ale zapowiedzieli, że odtąd kumari ma udzielać błogosławieństwa nie królowi, lecz prezydentowi lub premierowi republikańskiego rządu. A kiedy, ratując chwiejący się tron, król Gyanendra potajemnie odwiedził kumari, a ona, nie orientując się w polityce, udzieliła mu błogosławieństwa, rozsierdzeni maoiści odebrali mu połowę gwardii przybocznej, a rok później obalili monarchię. "To, że nie jesteśmy już królestwem, nie znaczy, że mamy zerwać z naszą kulturą i tradycją - mówi prof. Chunda Bajracharya ze stołecznego uniwersytetu Tribhuvana. - Świat się zmienia, a wraz z nim obyczaje i tradycje. Ale na te zmiany potrzeba więcej czasu niż na obalenie króla".