Żołnierze sił lądowych, morskich i powietrznych z ponad 30 krajów ćwiczą na południu Europy radzenie sobie z sytuacjami kryzysowymi. Sam scenariusz manewrów liczy tysiąc stron a jego główną częścią jest konflikt o wodę pomiędzy dwoma fikcyjnymi krajami: Lakutą, zaatakowaną przez państwo Kamon. Ćwiczeniami dowodzą Brytyjczycy, ale biorą w nich także udział żołnierze z Litwy, Łotwy i Estonii czyli ze wschodniej flanki NATO. To region, który czuje się szczególnie zagrożony w obliczu działań Rosji na Ukrainie. - Nasze trzy kraje bałtyckie są małe i sami nie dalibyśmy sobie rady. Musimy więc pracować ręka w rękę z innymi, by tak powiedzieć. Poza tym, my akurat jesteśmy ekspertami w walce w takich terenach jak lasy i to nasz wkład w siły NATO - podkreśla kapitan Mattias Puusepp, szef batalionu z Estonii. Manewry zakładają nie tylko konflikt konwencjonalny z użyciem czołgów czy broni ale także atak chemiczny oraz atak cybernetyczny. Mają sprawdzić gotowość do działania nowych sił Szybkiego Reagowania NATO, w tym także słynnej już szpicy. Po agresji Rosji na Ukrainie Sojusz zwiększył liczebność sił odpowiedzi do 40 tysięcy osób. Przedstawiciele Sojuszu przypominają też, że ćwiczenia zostały zaplanowane jeszcze na długo przed rosyjską interwencją w Syrii. - Tak jak wszystkie ćwiczenia NATO, Trident Juncture zostały zaplanowane w sposób otwarty i przewidywalny. Od pewnego czasu informacje na ten temat są na naszej stronie internetowej. Zostały zapowiedziane ponad rok temu, a obserwatorzy z OBWE i nie tylko są zaproszeni - deklaruje rzeczniczka NATO Oana Lungescu. Przedstawiciele Sojuszu nie ukrywają jednak, że zarówno zwiększenie sił szybkiego reagowania, jak i ich test - jakim są obecne manewry - to odpowiedź NATO na działania w Rosji. W ćwiczeniach Trident Juncture bierze także udział 640 polskich żołnierzy, w tym lotników a także wojskowych z Grupy Obrony Przed Bronią Masowego Rażenia.