"Nie wybaczymy!", "Odejdź!", "Strajk!" - krzyczą ludzie, których na skrzyżowaniu ulic Prytycjkaha i Prospektu Puszkina są już tysiące. Ludzie stoją wzdłuż wszystkich ulic odchodzących od skrzyżowania i na górce przy hotelu Orbita. Na miejscu symbolicznie upamiętniającym śmierć demonstranta - Alaksandra Tarajkouskiego - leży już góra kwiatów. Kwiaty są zresztą wszędzie - ludzie trzymają je w rękach, układają na krawężniku wzdłuż ulicy. W tłumie jest cały białoruski przekrój społeczny, nie tylko młodzież, którą ktoś "oszukał i ogłupił", jak sugeruje Alaksandr Łukaszenka. To rodziny z małymi dziećmi, emeryci, hipsterzy i nawet desantnik (żołnierz wojsk powietrzno-desantowych) w berecie i słynnej podkoszulce w biało-niebieskie paski. Takie obrazki można było zobaczyć na mityngach Swiatłany Cichanouskiej, zanim władze je zablokowały. Prytyckaha stoi, zresztą to nic nowego - w ostatnich dniach przejechanie tą ulicą jest dużym wyzwaniem. Ludzie wyglądają jednak, jakby się nigdzie nie spieszyli - wystawiają z okien ręce z palcami ułożonymi w kształt litery V, kierowcy aut trąbią. Od czasu do czasu ktoś przywozi butelki z wodą, którą potem inni rozdają w tłumie. W przejściu podziemnym pod skrzyżowaniem jest kilka kwiaciarni, ale wszystkie sprzedawczynie rozkładają ręce: "Czekamy na dowiezienie kwiatów. Dzisiaj to już trzecie". Alaksandr Tarajkouski zginął podczas rozpędzania przez OMON protestu na Puszkińskiej w poniedziałek. Według MSW, w jego rękach wybuchł "nieustalony ładunek wybuchowy". Rodzina mężczyzny poprosiła mieszkańców Mińska, by nie przychodzili na pożegnanie, a pozwolili jej przeżyć je prywatnie. Ludzie zgromadzili się więc na Puszkińskiej. Z Mińska Justyna Prus