Według ostatecznych wyników podanych w poniedziałek przez francuskie MSW, centrysta Emmanuel Macron zdobył w pierwszej turze 23,75 proc. głosów i w drugiej turze 7 maja zmierzy się z kandydatką skrajnej prawicy Marine Le Pen, która w niedzielę uzyskała 21,53 proc. głosów. Na trzecim miejscu znalazł się centroprawicowy Francois Fillon (19,91 proc.), a na czwartym skrajnie lewicowy Jean-Luc Melenchon (19,64 proc.). Cicha rewolucja "To prawdziwe trzęsienie ziemi, to cicha rewolucja. Wyborcy postanowili pozbyć się (kandydatów) dwóch wielkich partii, aby najwięcej głosów oddać na młodego, 39-letniego człowieka, który nigdy nigdzie nie został wybrany (na urząd - red.), który stworzył nowy ruch i wbił sobie do głowy, że należy zmienić francuski system polityczny. Założony przez niego ruch En Marche! nie spełnia nawet ściśle kryteriów, jakim podlegają partie polityczne. Na drugim miejscu (wyborcy) postawili Marine Le Pen, która swoją kampanię oparła na postulacie, że wszystko trzeba zmienić. Dwóch kandydatów systemowych (kandydatów centroprawicy i lewicy, Fillona i Benoit Hamona - red.) wyeliminowano. Dwie partie, wokół których od 30 lat organizowało się życie polityczne Francji, zostały całkowicie wykrwawione" - podsumowuje dziennik "Le Monde". Alexis Brezet pisze w komentarzu na łamach "Le Figaro", że "stała się rzecz niemożliwa" i "prawica, która przez pięć lat w każdych wyborach nacierała uszu socjalistom, prawica, której idee nigdy nie były tak popularne we francuskim społeczeństwie (jak idee socjalistów - red.), została wczoraj bezceremonialnie wyeliminowana". Brezet zwycięstwo Macrona przypisuje "politycznemu włamaniu stulecia" i "zapierającym dech sztuczkom". Publicysta wyraża żal, że "po raz pierwszy w dziejach V Republiki" w drugiej turze wyborów prezydenckich nie znajdzie się kandydat centroprawicy. "Nie mylmy się w diagnozie. Przegrał człowiek, który stał się ofiarą swych słabości, swych błędów, zawziętości przeciwników, wściekłości mediów i tchórzostwa własnego obozu. Nie dyskwalifikuje to przecież jego idei, syntezy liberalno-konserwatywnej, która pozwoliła Fillonowi utrzymać się na powierzchni podczas burzy, w której sto razy powinien był zatonąć" - ocenia Brezet. Błyskotliwy technokrata Dziennik "Liberation" w artykule kreślącym drogę Macrona do sukcesu zaznacza, że jego "życiorys błyskotliwego technokraty i dyrektora-udziałowca w banku Rothschildów nie dawał mu żadnych dodatkowych punktów w wyborach powszechnych; gorzej, jego bezbłędne pięcie się w górę po szczeblach zasług oddala go od ludu, który ma reprezentować". "To była rosyjska ruletka. Powiedziałem mu, że nie ma rzeczy niemożliwych, że trzeba iść, bo trzeba odblokować kraj, obudzić nadzieję" - cytuje dziennik Jean-Marca Borella, dawnego wykładowcę Macrona w prestiżowym Instytucie Nauk Politycznych. Euforię zwolenników centrowego polityka studzą komentatorzy, np. tygodnika "Challenges", powątpiewając, czy Macron "ma pewność zdobycia większości parlamentarnej". Inni zastanawiają się, czy "konieczność tworzenia szerokiej koalicji" nie będzie - jak ujął to komentator stacji informacyjnej BFMTV - "powrotem do gierek parlamentarnych rodem z IV Republiki", sparaliżowanej niestabilnością rządów, której kres w 1958 roku położył generał Charles de Gaulle. Komentatorzy zwracają też uwagę, że choć Macron wyprzedził w pierwszej turze Le Pen, której sondaże jeszcze tydzień temu przepowiadały pierwsze miejsce, to głosowało na nią 7,5 miliona Francuzów, co jest "historycznym rekordem". Zastanawiają się, czy "socjalny liberalizm" Macrona wystarczy, by skrajnie prawicową kandydatkę pozbawić zwycięstwa w kolejnych wyborach prezydenckich za pięć lat. Z Paryża Ludwik Lewin