Abdul-Halima spotykam na uroczystej promocji w Akademii Policyjnej w Diwaniji. Jak większość irackich policjantów, w ekspresowym tempie zaliczył właśnie kurs doskonalenia zawodowego w zakresie posługiwania się bronią. W tym kraju to podstawowa umiejętność, jakiej oczekuje się od stróżów prawa. Dodatkowo lokalnym władzom tyka zegar - wkrótce prowincję opuści kilkuset polskich żołnierzy (a wraz z nimi wojskowi z innych państw), którzy, w razie konieczności, wspierali irackie siły bezpieczeństwa. Jak będzie układać się współpraca z Amerykanami - tego na razie nie wie nikt. Formalnie w prowincji Ad-Diwanija służbę pełni 12 tys. policjantów, jednak tajemnicą poliszynela jest, że przynajmniej 2 tys., to tzw.: martwe dusze, czyli osoby wpisane do ewidencji, ale niemające z policją nic wspólnego. Na utrzymanie których, rzecz jasna, gubernator otrzymuje pieniądze z Bagdadu. Nikt co prawda oficjalnie tego nie potwierdza, lecz nawet jeśli trzymać się oficjalnych danych, do pożądanego stanu 15 tys. osób, lokalnej policji brakuje kilku tysięcy ludzi. Czy uda się ich zwerbować? Zarobki, jak na irackie warunki, nie są złe, a i zagrożenie dużo mniejsze niż kilka lat temu. Korupcja to poważny problem - Wstąpiłem do policji w 2004 roku, kiedy w mieście rządziły bojówki Armii Mahdiego i inne milicje. Wtedy było naprawdę ciężko, straciłem kilku przyjaciół... - wspomina Abdul-Halim. Nie dodaje, że wielu policjantów wprost wówczas wspierało sadrystów, niemniej faktem jest, że to właśnie policja, w odróżnieniu od armii, częściej była celem ataków terrorystycznych. - Dziś mamy w mieście i całej prowincji spokój - mówi Abdul-Halim. - Panujemy nad sytuacją - dodaje zupełnie poważnie. Trudno zaprzeczyć, ale z drugiej strony, wygląda to przekomicznie, gdy tego rodzaju deklaracje składa mężczyzna ubrany w śmieszny, czerwony dresik... - Czy iracka policja da sobie radę? - powtarza moje pytanie gen. Andrzej Malinowski, dowódca ostatniej, X-zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. - Gdybyśmy w to nie wierzyli, nie przekazywalibyśmy już w lipcu odpowiedzialności za bezpieczeństwo w prowincji Irakijczykom. - Oczywiście, pewne zagrożenia widzę - dodaje po chwili generał. - Martwi mnie przede wszystkim korupcja. W armii to nie jest taki problem, ale obawiam się, że w policji, która na co dzień styka się z ludnością, jest on całkiem spory. A choćby najlepiej wyposażone i wyszkolone, skorumpowane służby nie mogą poprawnie funkcjonować. Bezpieczeństwo w Iraku kosztuje Pułkownik Jassmin Hamiza, dowódca jednego z batalionów szkolonej przez Polaków 8. Dywizji Armii Irackiej, okazuje się być zapalonym kibicem piłki nożnej. Gdy odwiedzam go w biurze, ogląda mecz ligi hiszpańskiej. I bardzo żałuje, że nie gra jego ukochany Real Madryt. Żałuje również, że reprezentacja Iraku odpadła z eliminacji do mundialu w 2010 roku. - Ale mam nadzieję, że w finale kolejnych mistrzostw zagrają zespoły z Iraku i Polski - dodaje kurtuazyjnie. - Tylko nie zróbcie ze swoimi najlepszymi piłkarzami tego, co z Podolskim, który teraz strzela wam gole... - uśmiecha się kpiarsko. Zaraz jednak poważnieje, gdy pytam go o 25 portretów, wiszących na korytarzu obok. - To moi żołnierze, którzy zginęli w prowincji, głównie w 2006 roku. Było ich więcej, ale nie wszyscy mieli fotografie, na podstawie których robiono te portrety - wyjaśnia. - Bezpieczeństwo w Iraku sporo kosztuje... - zawiesza głos pułkownik. Gdy Hamiza tracił swoich żołnierzy, Dżalal z Amary nie myślał jeszcze o wstąpieniu do armii. 24-latek służy w wojsku od trzech miesięcy, na trzyletnim kontrakcie. Czy zostanie dłużej? Dżalal nie wybiega planami w tak daleką przyszłość. Na razie liczy się dla niego to, że ma stałą pracę i kilkaset dolarów żołdu. Bo dzięki temu może poważnie myśleć o tym, by się żenić. - Wybranka już jest - zapewnia. I dumnie pręży się przed obiektywem, z kałasznikowem w ręku. Sprzęt się zepsuł, niech niszczeje Mojej rozmowie z Dżalalem przysłuchuje się kilku irackich żołnierzy. Kątem oka obserwuję, w jak nonszalancki sposób mężczyźni obchodzą się z bronią. I choć pewnie świadczy to o ich obyciu, konsekwencje tej nonszalancji martwią zachodnich instruktorów. - Sprzęt jest dobry, póki działa, jak się psuje, niech niszczeje... - definiuje to podejście ostatni dowódca Wielonarodowej Dywizji. - Kwestie zabezpieczenia logistycznego, serwisu, są Irakijczykom niemalże obce - dodaje generał. Najlepszym dowodem na prawdziwość jego słów są samochody pancerne Dzik, sprzedane irackiej armii przez polski Bumar. Uszkodzone do tego stopnia, że nie mogły jeździć, niszczeją teraz pod płotem koszar 8. Dywizji. - To kwestie mentalnościowe i związanych z tym nawyków. Mam nadzieję, że Amerykanie będą mieli czas, by ich nauczyć "szacunku" do sprzętu - mówi gen. Malinowski. Nadzieję ma również pułkownik Talib Kadim Lefta, dowódca innego batalionu 8. Dywizji. Batalionu, który - i z tym właśnie wiążą się nadzieje pułkownika - gotowość bojową ma osiągnąć wiosną 2009 roku. - Już nie mogę się doczekać - przyznaje płk Lefta, stary wojskowy wyjadacz, uczestnik wszystkich wojen, w których Irak brał udział od 1986 roku. Dla którego najgorszym okresem w życiu było kilka pierwszych miesięcy po amerykańskiej inwazji, kiedy to, jak mówi lakonicznie, "funkcjonował poza armią". Dziś, znów w mundurze, doskonale zna jej możliwości. - Są ograniczone - mówi wprost. - Brakuje nam ludzi i sprzętu. Mamy za to dużo determinacji - deklaruje. Zapytany, czy iraccy żołnierze utrzymają bezpieczeństwo w prowincji na obecnym poziomie, zapewnia, że jest optymistą. - Wszystko jednak w rękach Allaha - dodaje. - Oby był dla nas łaskawy... Marcin Ogdowski