Jest rok 1943. Do klasztoru cystersów w Henrykowie przyjeżdża obraz. Niemcy, obawiający się alianckich nalotów, wywożą cenne malowidło Lucasa Cranacha Starszego właśnie w to miejsce - jak im się wówczas wydaje - bezpieczne. Po krótkim pobycie w klasztorze "Madonna" jedzie jednak dalej, do Kłodzka. Gdy ucicha wojenna zawierucha, wraca z przymusowej emigracji, by zawisnąć na powrót we Wrocławiu. Ale wraca w dwóch częściach. Pęknięta na pół lipowa deska wymaga sklejenia i przeprowadzenia szybkiej operacji konserwatorskiej, która przywróci majstersztykowi Cranacha dawną świetność. Podstęp niemieckiego księdza Odrestaurowanie i sklejenie obrazu zostaje powierzone ks. Zygfrydowi Zimmerowi, który - wykorzystując okazję - zleca swojemu znajomemu wykonanie kopii arcydzieła. W zaciszu pracowni Georg Kupke przez niemal dwa lata (1946-47) siłuje się z warsztatem mistrza, próbując powtórzyć charakterystyczne dla Cranacha pociągnięcia pędzla. Czas sprzyja niemieckiemu duchownemu, który nagle musi opuścić Wrocław. Obraz został właśnie ukończony. Zimmer zabiera ze sobą do Berlina oryginalne dzieło Cranacha, a zostawia we Wrocławiu wykonany na zamówienie przez zaprzyjaźnionego artystę falsyfikat. Przez 14 kolejnych lat nikt nie podważa autentyczności obrazu, który został w Polsce, choć - jak się później okazuje - druga "Madonna" była nieudolną próba powtórzenia ręki mistrza. I właściwie do dziś moglibyśmy piać z zachwytu i rozwodzić się nad kunsztem "Cranacha", gdyby nie zbieg zupełnie przypadkowych wydarzeń, które doprowadziły do "wykrzyczenia" przez pewną kobietę obnażającego tragikomizm sytuacji stwierdzenia, że oto "król jest nagi". Ale po kolei: francuskie wydawnictwo przygotowuje książkę o Cranachu. Ponieważ do publikacji niezbędna jest reprodukcja "Madonny pod jodłami", wydawnictwo zwraca się z gorącą prośbą do Muzeum Archidiecezjalnego we Wrocławiu, gdzie stacjonuje "Madonna", o wykonanie i udostępnienie stosownego zdjęcia. "Kobieta, która odkryła wielkie fałszerstwo" Muzeum Archidiecezjalne, zmobilizowane zainteresowaniem wydawnictwa, podejmuje wszelkie starania, by "Madonna" poszła w świat w stanie nienaruszonym. Jak wspomina w wywiadzie dla "Gazety Wrocławskiej" Daniela Stankiewicz, zostaje podjęta decyzja o konserwacji obrazu przed wykonaniem zdjęcia. Odnowieniem dzieła ma się zająć właśnie pracująca w Muzeum Śląskim we Wrocławiu (dziś: Muzeum Narodowe - przyp. red.) jako konserwator sztuki Daniela Stankiewicz. Na zadane w wywiadzie pytanie, kiedy zauważyła, że to kopia, odpowiada: od razu. Skąd wiadomo, który obraz jest autentyczny? Prof. Stankiewicz, która odkryła, że wrocławska "Madonna" jest jedynie kopią słynnego obrazu, wstrzymywała się z ujawnieniem tej informacji do chwili uzyskania stuprocentowej pewności, że Polska posiada falsyfikat. Udowodnienie autentyczności dzieła sztuki jest skomplikowaną operacją, wymagającą zgromadzenia obszernej dokumentacji, wykonania zróżnicowanych, bardzo drogich badań oraz zaangażowania w te prace specjalistów wielu dziedzin. - Procedura udowodnienia autentyczności obrazu, zarówno w aspekcie konserwatorskim, jak i historyczno-artystycznym jest bardzo skomplikowana. Specjaliści muszą współdziałać ze sobą - podkreśla w rozmowie z INTERIA.PL prof. Małgorzata Omilanowska z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. - Konserwator może oczywiście ocenić, czy użyto farb akrylowych czy też rozcieranych w oleju i na tej podstawie ustalić, że to jest kopia. Ale jeżeli mamy do czynienia z dziełem, które spełnia brzegowe warunki (właściwy skład farb, podobrazie z epoki, itp.), to bez historyka sztuki nikt nie udowodni autentyczności. Trzeba dokonać subtelnego porównywania ręki mistrza: sposobu kładzenia farby, techniki impastu - dodaje, podkreślając, że "historyk sztuki bez konserwatora jest jak bez ręki ; konserwator bez historyka sztuki - również". - Gdy robimy ekspertyzy na nasze potrzeby, to zawsze jest to team historyków sztuki i konserwatorów - mówi portalowi INTERIA.PL. Czego nie przewidział Kupke? Słynny obraz Lucasa Cranacha Starszego przedstawia Madonnę z Dzieciątkiem siedzącym na aksamitnej poduszce. Dziecko trzyma w ręku kiść winogron. W tle mamy górski krajobraz z jodłami. Na obrazie jest również pierścień... Każdy obraz można próbować podrobić, ale żaden człowiek nie jest w stanie powtórzyć - w stosunku 1:1 - finezyjnej, charakterystycznej tylko dla danego rysownika kreski, pociągnięcia pędzla, w którym widać swobodę i lekkość, z jaką tworzył malarz. Każda próba naśladowania - choćby zbliżona do oryginału - nigdy nie będzie perfekcyjnym odwzorowaniem tego, co jest niepowtarzalnym, twórczym DNA artysty, wynikającym z takiego, a nie innego sposobu widzenia świata, percepcji barw, wyobraźni, wrażliwości , wreszcie talentu lub choćby wypracowanego warsztatu. Specjalistyczne ekspertyzy - w tym rentgen - są w stanie pokazać, jak bardzo męczył się fałszerz, żeby odwzorować na płótnie to, co w przypadku pierwszoplanowego twórcy było czymś naturalnym, idealnym, trafionym za pierwszym razem. Nie do powtórzenia przez żadną inną rękę. Potknąć się o deskę Kupke, malując na zamówienie Zimmera kopię "Madonny pod jodłami", wykorzystał drewno iglaste, a nie liściaste jak Cranach. Co więcej, wykorzystał deskę z gotyckiego tryptyku. Chciał wybrać podłoże sugerujące, że dzieło jest wiekowe, ale potknął się na tym zamyśle, ponieważ dla Cranacha - jako twórcy epoki renesansu - gotyk wcale nie był odległym stylem. Co więcej, gdy powstawał oryginał, a więc w XVI wieku, malarz nie mógł sobie pozwolić na wykonanie obrazu na materiale wątpliwego pochodzenia i trwałości. Mało który artysta, malując obraz na zamówienie - w przypadku Cranacha do katedry wrocławskiej - zdecydowałby się wykorzystać w tym celu stare podłoże. Byłoby to co najmniej nieodpowiedzialne. Artyście kopiującemu Cranacha wydawało się, że jest na tyle sprytny, by wybrać podłoże z poziomym układem desek. Tak, jak było w oryginale. Wystarczyło jednak zmierzyć odległości między spoinami - co też zrobiła konserwator sztuki z Muzeum Śląskiego - by zauważyć, że są zupełnie inne na tych dwóch malowidłach. Sztuczka Cranacha Wśród kolejnych niedociągnięć kopisty Stankiewicz wymienia sposób nakładania farby oraz rodzaj farb wykorzystany przy wykańczaniu kolejnych detali. Same postaci wraz z niuansami zwłaszcza w grymasie twarzy i ułożeniu oczu zostały odtworzone w sposób toporny, odległy od wyczucia Cranacha, choć teoretycznie oddający jego styl. I, co najciekawsze, kopista nie zauważył, że na pierścieniu leżącym obok Maryi i Dzieciątka są inicjały Cranacha - dwie niewielkie litery "L" i "C". Nie wiedział również, że artysta zastosował prostą sztuczkę, która polegała na tym, że inicjały dało się prawidłowo odczytać jedynie w lustrzanym odbiciu. Bez tej wiedzy ograniczył się więc do kilku bohomazów. Ukrywanie czy też szyfrowanie inicjałów jest dość częstym zabiegiem wśród malarzy. Warto tu wspomnieć o sprawie sprzed ponad trzech lat, gdy włoski badacz Silvano Vincenti odkrył, że w jednej ze źrenic słynnej Giocondy kryją się inicjały Leonarda da Vinci - na tyle mikroskopijne, że do ich odczytania niezbędne było szkło powiększające. O niezwykłym odkryciu informował wówczas "The Guardian". Wojaże Madonny Tymczasem - wracając do losów wywiezionej z Polski "Madonny" - oryginalne dzieło dotarło aż do Szwajcarii. Gdy zmarł posiadacz malowidła, trafiło do diecezji w Sankt Gallen. - "Madonna pod jodłami" została podarowana jednemu ze szwajcarskich, katolickich księży w drugiej połowie 2011 roku - prawdopodobnie przez potomków byłego posiadacza obrazu. Przekazali oni obraz duchownemu, podkreślając, że "chcą go zwrócić kościołowi" - powiedział INTERIA.PL wikariusz sądowy z diecezji Sankt Gallen dr Titus Lenherr. Ale "Madonna" przyniesiona przez anonimowego kolekcjonera wzbudziła podejrzenia szwajcarskich biskupów... Do polskiego MSZ informacja o tym obrazie dotarła w marcu 2012 roku. Rozpoczęto wówczas negocjacje, które kilka miesięcy później doprowadziły do bezwarunkowego odzyskania malowidła. - Jak tylko dostaliśmy informację o "Madonnie" Cranacha, trzeba było zacząć od rozmowy z proboszczem, reprezentującym osobę prawną, która poniosła stratę. Potrzebowaliśmy również jego upoważnienia. Co więcej, konieczne było rozpatrzenie prawa kanonicznego, ponieważ obraz znajdował się również w rękach kościoła w Szwajcarii - mówi w rozmowie z INTERIA.PL prof. Wojciech Kowalski, pełnomocnik ministra spraw zagranicznych ds. restytucji dóbr kultury. W takich sytuacjach, jak historia "Madonny", niezbędne jest powołanie się zarówno na przepisy prawa międzynarodowego, jak i kanonicznego. - Instytucje kościelne w Szwajcarii - we współpracy z prawnikiem pośredniczącym w relacjach z archidiecezją wrocławską - rozpoczęły przygotowania do restytucji (zwrotu - red.) obrazu - mówił w rozmowie z INTERIA.PL mianowany przez biskupa Sankt Gallen oficjał. Sprowadzenie tego dzieła do Polski było misternie tkaną koronką negocjacji, w które - co było dodatkowym utrudnieniem - należało zaangażować wiele stron. Finał sprawy nastąpił 18 lipca 2012 roku. Wtedy - jak wspomina dr Lenherr - Ambasada RP w Bernie, prawnik i przedstawiciel szwajcarskiego kościoła przekazali malowidło przedstawicielowi MSZ, który zwrócił je kilka dni później Archidiecezji Wrocławskiej. - Była to sprawa poniekąd pomiędzy dwoma instytucjami kościelnymi: wrocławską parafią katedralną i szwajcarską diecezją Sankt Gallen. My byliśmy pośrednikiem, który ułatwiał tę sprawę, prowadził negocjacje i całość sfinalizował na prośbę kościoła wrocławskiego - tłumaczy prof. Kowalski. "Dramatyczne losy polskiego dziedzictwa" Gdy Radosław Sikorski przekazywał odzyskane dzieło sztuki księdzu biskupowi prof. Andrzejowi Siemieniewskiemu, powiedział: "Historia odzyskania ‘Madonny pod jodłami’ nadaje się na powieść sensacyjną. Ciągle przypomina nam o tym, jak dramatyczne były losy polskiego dziedzictwa podczas II wojny światowej". Wybitne arcydzieło Lucasa Cranacha Starszego - Madonna pod jodłami - powróciło z końcem lipca 2012 roku do Polski. Obraz jest uznawany za jedno z najcenniejszych dzieł sztuki znajdujących się w Polsce. Według informacji MSZ, podobne obrazy Cranacha osiągały na aukcjach ceny ok. 6-8 mln euro. WARTO PRZECZYTAĆ: W poszukiwaniu polskiego Graala "Kobieta, która odkryła wielkie fałszerstwo", Gazeta Wrocławska