Decyzja o wyjeździe do Liberii została podjęta 2 lipca. Na wyjazd zgodził się wówczas ksiądz Babiak, a także rodzice licealistów, którzy mieli wziąć udział w wyprawie. - Ta decyzja o wyjeździe była bardzo nierozważna. Osoba, przygotowująca taki wyjazd, która wie o istniejącym zagrożeniu, powinna skontaktować się z ekspertami i dowiedzieć się o możliwych konsekwencjach. Należy pamiętać, że pierwsze objawy zakażenia Ebolą mogą przypominać grypę, a choroba może rozwijać się do 21 dni - komentuje w rozmowie z INTERIA.PL specjalista chorób zakaźnych dr Janusz Kuryłło. - Do wyjazdu przygotowywaliśmy się przez cały rok, na bieżąco śledziliśmy sytuację panującą w Liberii, nie tylko pod względem Eboli - przekonywał w trakcie konferencji prasowej ksiądz Jerzy Babiak. - Kiedy usłyszeliśmy, że zachodnia Afryka, także Liberia, jest w zasięgu Eboli, nasze zainteresowanie stało się jeszcze większe - dodał. Jak przekonuje ks. Babiak, grupa przez cały czas miała kontakt z ośrodkiem salezjańskim w stolicy Liberii. - Cały czas otrzymywaliśmy informacje uspokajające, że nie ma powodów, żebyśmy nie przyjeżdżali - przekonywał. Ksiądz perswadował także, że decyzja była "konsultowana z Głównym Inspektorem Sanitarnym". - Zaraz po powrocie dzieci zostały przebadane przez lekarzy. Cały czas jesteśmy też w kontakcie z lekarzami - uspokajała obecna na konferencji prasowej matka jednego z uczestników wyjazdu, Edyta Papińska. Po wypowiedzi księdza szybko okazało się jednak, że badania przeszło tylko kilkoro uczestników wyjazdu. Organizator misji nie potrafił powiedzieć, ilu licealistów poddało się badaniom. JB