Marianne jest absolwentką licencjatu na Uniwersytecie Libańsko-Amerykańskim w Bejrucie. W najbliższym roku akademickim rozpocznie studia magisterskie w Szkocji. Jak mówi w rozmowie z Interią, wśród Libańczyków widać strach przed wojną. - Ludzie boją się wybuchu konfliktu takiego jak w 2006 roku, a to jest realne - zaznacza. Trwająca 33 dni tak zwana II wojna libańska (w Libanie znana jako wojna lipcowa) rozpoczęła się 12 lipca 2006 roku, kiedy Hezbollah ostrzelał rakietami nadgraniczne miasta izraelskie. Zaatakował też dwa samochody opancerzone Sił Obronnych Izraela (IDF) patrolujące granicę, w wyniku czego trzech izraelskich żołnierzy zginęło, siedmiu zostało rannych, a dwóch wywieziono do Libanu. W odpowiedzi Izrael przeprowadził bombardowanie na terenie Libanu (w tym Międzynarodowego Lotniska im. Rafika Haririego w Bejrucie), nałożył morską i powietrzną blokadę oraz rozpoczął inwazję wojsk lądowych na południową część Libanu. Wobec tego Hezbollah zintensyfikował ostrzał północnego Izraela oraz prowadził walki partyzanckie z IDF. Konflikt został zakończony dzięki staraniom ONZ. W wyniku wojny straty poniosła przede wszystkim ludność libańska. Zginęło tam ponad tysiąc cywilów, a cztery razy tyle zostało rannych. Zniszczona została też infrastruktura. Straty wojskowe po obu stronach były niewielkie. W 2006 roku walki skupiły się przede wszystkim na południu Libanu, gdzie swoją działalność prowadzi Hezbollah. Marianne mówi, że w pozostałych częściach kraju konflikt odczuwalny był tylko do pewnego stopnia. - Mieszkałam wtedy w okolicy, której wojna tak bardzo nie dotknęła, ale widzieliśmy jej skutki, kiedy, na przykład, szliśmy po zakupy do supermarketu i półki były puste. Marianne tłumaczy, że krajowa produkcja nie była w stanie zaspokoić potrzeb ludności, a import z innych państw nie mógł dotrzeć do Libanu. - Liczba inwestycji też znacznie spadła, przez co gospodarka ucierpiała jeszcze bardziej - dodaje i wyjaśnia, że w razie kolejnej wojny już i tak bardzo słaba gospodarka znów mocno by ucierpiała. "Misje zwiadowcze Izraela są do pewnego stopnia korzystne" Porozmawialiśmy również z innym młodym Libańczykiem, proszącym o niepodawanie nazwiska. Jest on absolwentem Instytutu Nauk Politycznych (tzw. Sciences Po) w Paryżu i specjalizuje się w sprawach Bliskiego Wschodu. Tłumaczy, że tym razem sytuacja jest nieco inna niż ponad 13 lat temu. - Liban by się nigdy sam nie obronił. Hezbollah może mógłby zrobić coś o symbolicznym charakterze. Ale oni też boją się wojny bardziej niż się ludziom wydaje. Mężczyzna mówi też, że Izrael regularnie wysyła misje zwiadowcze na terytorium Libanu, jednak jest to tolerowane przez miejscowe władze. - Generalnie dopuszcza się pewien nadzór wroga nad naszym terytorium, bo to zmniejsza niepewność, a więc też prawdopodobieństwo wojny spowodowanej tą niepewnością. I nawet jak pójdziesz do Muzeum Hezbollahu na południu i porozmawiasz z nimi, to ci powiedzą, że mają zasadę, że nie zestrzeliwują izraelskich helikopterów nad Libanem. I to daje niezłą kartę przetargową libańskim dyplomatom w ONZ, którzy ciągle narzekają na to, że Izrael narusza suwerenność Libanu. Absolwent Sciences Po dodaje, że Izrael upewnia się, czy nic się nie dzieje i czy Liban nie ma zamiarów wojennych. A - jak uważa rozmówca - nie ma. Nie wszędzie napięcie jest takie samo Marianne przyznaje, że nie we wszystkich częściach kraju mieszkańcy tak samo wyraźnie odczuwają napięcie związane z konfliktem pomiędzy Libanem a Izraelem. Jak mówi, i tym razem w jej okolicy życie toczy się normalnie. - Może w samej el Dahye el Jnubiye [dosł. "południowe przedmieścia", transkrypcja łacińska dokonana przez Marianne. Tam w niedzielę rozbiły się drony - red.] odczuwają to bardziej. Dahye znana jest z tego, że jest pełna szyitów popierających Hezbollah. Więc zawsze, kiedy dzieje się coś między Libanem a Izraelem dotyka to Dahye. Siostra Marianne pracuje natomiast jako psycholog w obozach dla uchodźców w Dolinie Bekaa. Rozmówczyni Interii mówi, że w związku z napiętą sytuacją w kraju widać tam szczególną ostrożność służb. - Siostra dostała zwiększoną ochronę, a jak tylko dzieje się jakaś nawet mała rzecz, to ją ewakuują - relacjonuje. "Wyjazd z kraju może być utrudniony" Marianne z początkiem nowego roku akademickiego ma lecieć do Szkocji, gdzie będzie kontynuowała studia na poziomie magisterskim. Obawia się jednak, że jeżeli sytuacja się pogorszy, to loty mogą zostać wstrzymane, albo bardzo ograniczone - bejruckie lotnisko (to samo, które Izrael zbombardował w 2006 roku) znajduje się bowiem w bezpośrednim sąsiedztwie kontrolowanych przez Hezbollah przedmieść. Oznaczałoby to znaczne utrudnienia w wydostaniu się z kraju. W dodatku bilety lotnicze miałyby osiągnąć niebotyczne ceny. To jednak niejedyne utrudnienia. - Jako Libańczycy, mamy jedne z najsłabszych paszportów na świecie. Bez wizy mamy dostęp do bardzo niewielu krajów. Najbliższym miejscem, do którego możemy pojechać bez wizy jest chyba Turcja, która też nie jest najlepszą opcją - Marianne lekko się uśmiecha. - Jeżeli sytuacja się pogorszy, urzędnicy mogą się bać wydawać wizy, wiedząc, że w razie wybuchu wojny możesz nie wrócić - dodaje. "Ludzie są przyzwyczajeni do wojny" Jak jednak zaznacza rozmówczyni Interii, niestabilność i zagrożenie wojną to chleb powszedni w Libanie. Na terenach nieobjętych bezpośrednio działaniami militarnymi życie toczy się dalej swoim tempem. - Może nie bardzo często, ale tak raz na dwa lata, coś zdarzy się mniejszego, a tak co 10-15 lat przeradza się to w wojnę. Ale kiedy tak już się dzieje, to jest w miarę OK, nie wpływa to tak bardzo na codzienne życie. Wiesz, wyobraź sobie 15 lat wojny domowej, później okazjonalne konflikty z Syrią, Izraelem, i tak dalej. Ludzie się przyzwyczaili. Życie się tu nie zatrzymuje z powodu takich wydarzeń, nikt się nagle nie barykaduje. Nie jest aż tak źle, jak opisują to media. Ta sytuacja jest jednak nowa Rozmówca ze Sciences Po mówi, że ostatnia misja z udziałem dronów nie należała do standardowych. - Rozmaite metody doglądania przez Izrael sytuacji w Libanie do tej pory dotyczyły głównie południa kraju. Teraz dotarły aż do południowego krańca Bejrutu. I jestem prawie przekonany, że samoloty przelatujące ostatnio nad moim domem były izraelskie. Więc ta nowa sytuacja może wskazywać na to, że spodziewają się czegoś. Antoni Kuźmiński