Irlandia jest jedynym spośród 27 krajów Unii, który zadecyduje o przystąpieniu do traktatu w drodze ogólnonarodowego referendum. Jeśliby większość Irlandczyków powiedziała "nie", przyszłotygodniowy szczyt Unii zmieniłby się w spotkanie kryzysowe, a zbliżające się przewodnictwo Francji w gremiach unijnych znalazłoby się w dwuznacznym świetle jeśli chodzi o próby ratowania sytuacji, bowiem to właśnie Francuzi powiedzieli "nie" poprzedniej próbie reformowania Unii, kilka lat temu. Opublikowany w piątek przez dziennik "Irish Times" sondaż wykazał, że irlandzki obóz przeciwników traktatu wyszedł po raz pierwszy na czoło. Jeśli większość Irlandczyków również podczas referendum 12 czerwca wypowie się przeciwko traktatowi , to zostanie on utopiony, mimo zgodnego głosowania "za" w parlamentach pozostałych państw członkowskich, które nie odważyły się na najbardziej demokratyczną formę głosowania ogólnonarodowego. Słoweński minister spraw zagranicznych Dimitrij Rupel, którego kraj pełni obecnie na zasadach rotacji przewodnictwo we władzach UE oświadczył, że mimo sondażu wciąż wierzy w sukces. - Nadal wierzę, że referendum irlandzkie zakończy się sukcesem. Jestem tego bardzo pewny - powiedział w piątek dziennikarzom. Jednak inni zwolennicy traktatu sygnalizują raczej zaniepokojenie. "Jeśli +nie+ zwycięży, to rozlegnie się jęk bólu w innych krajach UE. Walczyliśmy o reformę przez wiele lat i nie ma perspektywy renegocjowania traktatu" - powiedział Reuterowi brytyjski liberalny poseł do Europarlamentu Andrew Duff, reprezentujący pro-traktatową większość. Z kolei Jose Ignacio Torreblanca, pracownik Europejskiej Rady Stosunków Zagranicznych ocenił: "W Brukseli ludzie się bardzo przestraszyli, bo jeśli Irlandcczycy zagłosują na nie", to nastąpi prawdziwy bałagan". Brytyjczycy i inne narody, które jeszcze nie podjęły decyzji mogą wówczas zawiesić proces ratyfikacji. - Głosowanie na nie wywołałoby coś na kształt reakcji łańcuchowej - obawia się Torreblanca.