Tym razem nie było nic o cięciach, przedsiębiorcach, giełdzie, londyńskim City, uelastycznianiu rynku pracy. Zamiast tego mówiła Theresa May o walce z "palącymi niesprawiedliwościami". "Nasz rząd nie będzie kierował się interesem garstki uprzywilejowanych" - oznajmiła druga w historii Wielkiej Brytanii kobieta na stanowisku premiera. Po kurtuazyjnym docenieniu rządów Davida Camerona Theresa May przeszła do wyliczania niesprawiedliwości, z którymi jako szefowa rządu zamierza walczyć. "Jeśli rodzisz się biednym, umierasz średnio dziewięć lat wcześniej niż pozostali. Jeśli rodzisz się czarny, jesteś gorzej traktowany przez wymiar sprawiedliwości niż gdybyś był biały. Jeśli jesteś białym chłopcem z klasy robotniczej, masz dużo mniejsze szanse na zdobycie wyższego wykształcenia niż ktokolwiek inny. Jeśli uczysz się w szkole publicznej, z mniejszym prawdopodobieństwem otrzymasz dobrą pracę niż ci, którzy uczyli się prywatnie. Jeśli jesteś kobietą, zarobisz mniej niż mężczyzna. Jeśli jesteś młody, trudniej niż kiedykolwiek wcześniej będzie ci mieć swój własny dom" - perorowała Theresa May. Równie dobrze mogłoby to być przemówienie lidera Partii Pracy albo Berniego Sandersa. Tym bardziej, że May kilkukrotnie podkreślała, że jej rząd nie będzie służył najbogatszym, o co konserwatyści byli zawsze posądzani. "Kiedy będziemy podejmować kluczowe decyzje, będziemy myśleć o was" - mówiła do ledwo wiążących koniec z końcem rodzin - "a nie o możnych. Kiedy będziemy uchwalać nowe prawa, nie będziemy słuchać elity, lecz was. Jeśli chodzi o podatki, priorytetem nie będzie interes bogatych, lecz wasz" - mówiła May, a jej mantra miała jeszcze kilka podpunktów... Do tej pory nawet samo dzielenie obywateli na bogatych i mniej bogatych było przez środowiska konserwatywne uznawane za populizm i nagonkę. Widać wyraźnie, że nie będzie Theresa May nową Margaret Thatcher. Żelazna Dama nie uznawała za problem rozwarstwienia społecznego, najbogatszym podatki obniżała (co miało służyć rynkowi pracy), a VAT podnosiła. Theresa May, rzecz jasna, musiała odnieść się do Brexitu. Ale znów zrobiła to w obrębie tej nowej narracji. "Wychodząc z Unii Europejskiej, wypracujemy dla siebie nową, pozytywną rolę we współczesnym świecie. Wielka Brytania stanie się krajem dla wszystkich, a nie tylko dla garstki uprzywilejowanych" - zapowiedziała nowa premier, która w odróżnieniu od Davida Camerona nie wywodzi się z kręgów arystokracji. Tym samym Theresa May zabiera przestrzeń Partii Pracy i jej liderowi, mającemu coraz większe problemy z utrzymaniem przywództwa Jeremy'emu Corbynowi. Jeśli w ślad za słowami pójdą czyny, pogrążona w kryzysie Partia Pracy może na wiele lat zapomnieć o przeprowadzce na Downing Street. Przede wszystkim jednak przemówienie May jest odpowiedzią na nastroje społeczne - nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale w całym zachodnim świecie. Antysytemowa fala, wynikająca właśnie z rażących niesprawiedliwości, przetacza się po kolei przez wszystkie, nawet najdojrzalsze demokracje. May ewidentnie nie chce stać po tej "złej" stronie historii.