Wiadomo już kiedy będziecie opuszczać bazę? To będzie przyszły tydzień, czy jeszcze za wcześnie o tym mówić? - Nie. Myślę, że najwcześniej za 5-6 dni. Coś na miejscu zostawiacie? Czy zabieracie wszystko? - Rzeczy osobiste, które mamy, wszystkie zabieramy. Część zostanie w "depo" i prawdopodobnie cargo przyleci w maju. To, co nie jest nam potrzebne. Słuchając państwa wypowiedzi w ostatnich dniach, można było się spodziewać tej decyzji o końcu wyprawy. - Można powiedzieć, że decyzja dojrzewała. Gdyby to było takie łatwe, to dawno już ktoś by na to K2 wszedł. - Zapraszam. Zapraszam. Proszę tu przyjechać. Przymierzyć się. Niektórzy traktowali to w kategoriach, że zdobycie K2 zimą jest oczywiste. - Nie jest takie oczywiste. To jest już trzecia próba. To znaczy, że nie jest to tak oczywiste. Czuł pan w trakcie tej wyprawy, że gdzieś tam wyżej jednak można wyjść? Mimo wszystko, mimo pogody, która cały czas dawała w kość? - Nie. Było za krótkie okno pogodowe. Można było wyjść, ale - że tak powiem - na darmo. Bez sensu. Żeby wyjście miało sens, to musi być oparte na prognozie i na możliwości dalszego działania. Oczywiście, jak w jeden dzień nie wieje, to można sobie wyjść do obozu drugiego. Ale następnego dnia trzeba zejść. To po co? Zabrakło jakiegoś tygodnia, dwóch, żeby powyżej 7400 m jeszcze wejść? - Nie. Nie chodzi o czas, że zabrakło tygodnia czy dwóch, tylko chodzi o okno pogodowe. Tu, żeby rozpocząć działalność jeszcze aklimatyzacyjną, trzeba mieć najpierw 3-4 dni, potem 2 dni odpoczynku i potem następne 4 dni. W prognozie nic takiego nie było. Nie mieliśmy takiej możliwości. Ale tak jak pan zawsze mówił, po tylu tygodniach w bazie, siły też uciekają. - Siły też oczywiście. Psychicznie trochę się siada. Jak zespoły widzą, że jest coraz mniej szans ze względu na pogodę - jest dzień pogody, a potem sześć dni, to nie bardzo logicznie można coś rozwiązać w ścianie. Czynników jest dużo. Z jednej strony Droga Basków, z drugiej pogoda...- Zgadza się. Nałożyło się wiele spraw. Jakieś wnioski już na przyszłość się panu nasuwają? - Zawsze się wyciąga wnioski. Każdy z nas z osobna wyciąga wnioski. Ale to nie jest takie proste. Teraz jest o tyle lepiej, że znamy już prognozy, bo w poprzednich wyprawach nie było w ogóle żadnych prognoz. Teraz mamy prognozy i można już z tych prognoz coś z cykliczności, okien pogodowych, wywnioskować coś na przyszłość. Ale te prognozy, które dostawaliście podczas wyprawy, one rzeczywiście się sprawdzały? Można było im ufać? - Trzeba przyznać, że były dosyć dokładne. Mamy od prognostów informację, że ten rok jest dość specyficzny. W Arktyce się jakieś dziwne rzeczy dzieją. Mamy jet stream od Arktyki, który skutkuje nie tylko u nas, ale też w Europie - np. napad zimy. Twierdzą, że przyczyną są pewne zaburzenia w Arktyce. U nas też te prognozy były dokładne, ale potrafiły się zmieniać w ciągu 8-10 godzin. Tak było też u Alexa Txikona na Evereście. Podczas ataku szczytowego mieli mieć wiatr 50 km na godzinę, a okazało się, że było 100. - Też takie rzeczy widać. Aczkolwiek myśmy obserwowali ich prognozy i - porównując - mieli je lepsze niż nasze. Dlatego że pasmo Himalajów jest dalej odsunięte od Arktyki, my jesteśmy tu pierwsi. Pierwsze uderzenie trafia w was. - Niestety, w Karakorum. Czyli Syberia plus my. Już kończąc. Jak pan ocenia zespół i ekipę? Jak się spisali? - Zespół jest w porządku. Mieliśmy trochę osłabień, ktoś dostał kamieniem, ktoś rękę załamał, ale zespół ok. Michał Rodak