Na ukraińskim Półwyspie Krymskim sytuacja w ostatnich dniach zmieniała się jak w kalejdoskopie. I nie ma nadziei, że w najbliższych dniach się uspokoi - trzeba liczyć się z jej dalszym, dynamicznym rozwojem. Już od samego początku było jasne, że procesy na Krymie są sterowane przez Moskwę. Dobrze zorganizowane, uzbrojone oddziały, bez żadnych wojskowych odznak, które zajęły newralgiczne punkty na półwyspie, działały jak najbardziej po myśli i w interesie Kremla. To samo odnosi się do tak zwanych prorosyjskich polityków na Krymie, którzy w cieniu tych oddziałów faktycznie przejęli władzę i planują legitymację secesji Krymu od Ukrainy w referendum rozpisanym na 30 marca. To, że Rosja buduje równolegle całą złowieszczą scenografię: manewry, deklaracje rządu, konferencję prasowa zbiegłego prezydenta Ukrainy Janukowycza, przemawia za tym, że jest to ukartowana akcja. Oficjalne wysłanie rosyjskich wojsk na Krym dostarcza tylko ostatniego dowodu na interwencję Moskwy na Półwyspie Krymskim. Cele Putina i opcje Kijowa Poprzez tę "Operację Krym" Kreml zastawił na Zachód i nowe kijowskie władze wyjątkowo groźną pułapkę. Wystarczy przyjrzeć się strategii i opcjom Putina. Kontrolując Krym prezydent Putin realizuje dwa cele: po pierwsze prewencyjnie zabezpiecza przyczółek Floty Czarnomorskiej, jeszcze zanim nowy kijowski rząd mógłby wypowiedzieć umowę o stacjonowaniu floty na Krymie. Po drugie Moskwa ma w garści Krym jako narzędzie nacisku na nowych ukraińskich przywódców. Po obaleniu prezydenta Janukowycza Putin chce przez tę bezwzględną i niecną akcję wywalczyć sobie prawo współdecydowania o politycznej przyszłości Ukrainy. Jeżeli nowy kijowski rząd na to nie przystanie, można się spodziewać, że na Krymie byłoby nowe Naddniestrze czy nowa Abchazja, czyli separatystyczny obszar z izolowaną na płaszczyźnie międzynarodowej, prorosyjską strukturą władzy, chronioną przez silną obecność rosyjskich wojsk. Nowy rząd w Kijowie stoi w obliczu trudnej decyzji: militarna akcja ukraińskiej armii na Krymie mogłyby doprowadzić do katastrofy o trudnych do przewidzenia skutkach. Nie można byłoby wykluczyć rozszerzenia się konfliktu na całą południową i wschodnią Ukrainę, dalszej destabilizacji i tak już katastrofalnej sytuacji gospodarczej Ukrainy czy wręcz otwartej wojny Ukrainy z Rosją. Czy Zachód popierałby takie militarne rozwiązanie, jest dość wątpliwe. Dylemat Zachodu Pierwsze oświadczenia Stanów Zjednoczonych i polityków Unii Europejskiej ukazują oburzenie rozwojem sytuacji na Krymie. Ale twarde słowa jeszcze nic nie dają. Putina już od dawna nie interesuje, co Zachód o nim mówi czy myśli. Poza tym Putin będzie zawsze wskazywał na rzekome żądanie krymskich Rosjan, by zapewnić im bezpieczeństwo. Czyli Zachód tkwi w nieprzyjemnym dylemacie: albo odpowie przy pomocy dotkliwej polityki sankcji wobec Rosji (restrykcje handlowe, ograniczenia wizowe, blokada kont, wykluczenie z G8). Ale następstwem tego byłaby nowa zimna wojna, której towarzyszyłyby przykre zakłócenia w zaopatrzeniu energetycznym Zachodu i miliardowe nakłady na nowe "frontowe państwo" Ukrainę. Trudno sobie wyobrazić, by obywatele zachodnich demokracji w obecnej chwili temu przyklasnęli. Albo Zachód zaakceptuje na tę chwilę, milcząco i zaciskając pięść w kieszeni, nową rolę Moskwy na Krymie i będzie starał się skłonić kijowskich przywódców do zachowania spokoju i podjęcia właściwie niechcianych pertraktacji z Rosją. W ten sposób Putin w brutalny sposób, wbrew prawu międzynarodowemu dopiąłby tego, czego w ostatnich miesiącach nie mógł dostać ani od ukraińskiej opozycji, ani od zachodnich polityków: znaczącego prawa do współdecydowania, kiedy chodzić będzie o polityczną i gospodarczą przyszłości Ukrainy. Ingo Mannteufel/tłum. Małgorzata Matzke/red.odp.:Alexandra Jarecka/Redakcja Polska Deutsche Welle