Li Xiumei miała 15 lat gdy we wrześniu 1942 roku została porwana przez czterech japońskich żołnierzy ze swojej wioski. Trafiła do wsi Jingui, gdzie stacjonował oddział armii cesarskiej. Na miejscu, wraz z dwoma innymi dziewczętami, zamknięto ją w jaskini, której pilnowali chińscy kolaboranci. Li dzień po dniu była gwałcona przez japońskich żołnierzy. Jednego dnia mogło być ich dwóch, następnego nawet dziesięciu. Niekiedy zabierano ją do kwater oficera, który też zmuszał ją do seksu. Gdy kilka miesięcy po porwaniu próbowała mu się przeciwstawić, Japończyk ją skatował. Był wyjątkowo brutalny i oszpecił ją do tego stopnia, że przestała się nadawać do "służenia", w związku z tym odesłano ją do domu. Wydawać by się mogło, że spotkało ją szczęście w nieszczęściu i wyrwała się z piekła - nic bardziej mylnego. Gdy wróciła do domu, okazało się, że jej rodzice próbowali wykupić córkę, tracąc przy tym fortunę. Po tym jak nie udało jej się odzyskać dziecka, jej matka się powiesiła, a ojciec popadł w szaleństwo. Ponury refren Historie o brutalności, porwaniach, gwałtach, okaleczeniach, przymusowych aborcjach, odtrąceniu i zniszczonych całych rodzinach przewijają się niczym refren w opowieściach tak zwanych kobiet-pocieszycielek, których liczbę szacuje się na od 50 do nawet 300 tys. Po budzącej grozę masakrze Nankinu w 1937 roku władze cesarstwa przyjęły nową taktykę. W podbitym mieście japońscy żołnierze dopuścili się potwornych zbrodni ludobójstwa oraz dokonali dziesiątek tysięcy pojedynczych i zbiorowych gwałtów, okaleczając i mordując swoje ofiary oraz nie oszczędzając nawet małych dziewczynek. By uniknąć w przyszłości takich aktów okrucieństwa, władze stworzyły gigantyczną sieć wojskowych burdeli, gdzie żołnierze mogli używać do woli. Pewien odsetek kobiet trafił do tych przybytków na własne życzenie, reszta nie miała nic do powiedzenia. Wyrwano je z ich społeczności, oszukano, obiecując pracę, czy możliwość nauki, oddzielono od rodzin, odarto z godności i wtrącono do piekła. Granicą wieku było 12 lat. Wojskowi określali dziewczęta mianem prezentu od cesarza dla jego armii. Po dziś dzień Japonia nie uznała tego, co jej żołnierze zrobili tysiącom kobiet, za zbrodnię wojenną. Co więcej, badacze historii twierdzą, że rząd kraju musiał mieć udział w tworzeniu domów publicznych dla wojska, jako że prowadzono je na terenie całego Cesarstwa Japonii i na ziemiach przez nie okupowanych. Ten proceder Japończyków uznaje się za jeden z najgorszych i najobrzydliwszych przypadków handlu ludźmi w XX wieku. Japonia twierdzi, że sprawa jest dawno załatwiona Do lat dziewięćdziesiątych światowa opinia publiczna miała blade pojęcie na temat gehenny, jaką przeszły kobiety z Azji i Europy. Rząd w Tokio oficjalne, niechętne przeprosiny wystosował dopiero w 2015 roku, kiedy to Japonia i Korea Południowa podpisały porozumienie w sprawie zakończenia sporu dotyczącego kobiet-pocieszycielek. Japonia przeznaczyła wówczas także miliard jenów (35 mln złotych) na rzecz ofiar. Wiele skrzywdzonych kobiet nie miało jednak zamiaru zaakceptować tych porozumień. W 2016 roku grupa ofiar złożyła cywilny pozew przeciwko rządowi Japonii. Proces rozpoczął się dopiero teraz. W międzyczasie pięć powódek, które skrzywdzone zostały ponad siedemdziesiąt lat temu, zmarło. Reszta nadal domaga się odszkodowania w wysokości 200 mln wonów (655 tys. zł) dla każdej z ofiar. W środę przed sądem zeznawała Li Jong Su. Ta dziewięćdziesięciolatka to jedna z ostatnich kobiet-pocieszycielek, jakie pozostały jeszcze przy życiu. Po opuszczeniu gmachu sądu w Seulu mówiła: "Japonia nie zachowuje się honorowo. Gdyby Japończycy tacy byli, pojawiliby się w sądzie".