"Postanowiliśmy wstrzymać poszukiwania w środę po zachodzie słońca" - powiedział na konferencji prasowej kpt. Mark Fedor ze Straży Przybrzeżnej USA. Decyzję tę nazwał "bolesną". Już wcześniej ratownicy przyznawali, że szanse na znalezienie ocalałych są znikome, gdyż w rejonie, w którym zatonął statek, szalał wówczas huragan Joaquin. Kontenerowiec wypłynął z portu Jacksonville na Florydzie 29 września mimo ostrzeżeń meteorologów, że Joaquin - dotychczas jedynie burza tropikalna - przybiera na sile i przekształca się w huragan. Statek o długości 240 metrów był obciążony kontenerami i samochodami. "El Faro" stracił komunikację ze Strażą Przybrzeżną w czwartek rano, po zgłoszeniu, że nabrał wody, a silniki straciły moc. Według przedstawicieli władz kapitan zamierzał ominąć burzę, ale z powodu niewyjaśnionej awarii silników było to niemożliwe. Podczas akcji poszukiwawczej znaleziono zwłoki marynarza, ale nie udało się ich wydobyć. Znaleziono też pustą szalupę ratunkową, puste kombinezony ratunkowe, koło ratunkowe i inne szczątki. Głębokość morza w tym rejonie Wysp Bahama dochodzi do 4750 metrów. We wtorek do Jacksonville dotarli przedstawiciele amerykańskiego Krajowego Zarządu ds. Bezpieczeństwa Transportu (NTSB), by zbadać okoliczności tragedii. Śledczy podkreślali, iż liczą na znalezienie "czarnej skrzynki" statku. Bateria działa przez 30 dni. NTSB będzie się też koncentrować na zapisie rozmów między kapitanem a właścicielem kontenerowca. Śledczy zbadają również, czy pięciu Polaków, którzy mieli przygotować maszynownię do remontu, miało wpływ na utratę przez statek mocy. Przedstawiciele armatora uważają, że nie miało to miejsca. Według ekspertów od spraw żeglugi była to najtragiczniejsza katastrofa statku płynącego pod banderą USA od ponad 30 lat.