Kiedy 11 września 2001 roku porwane boeingi uderzały w nowojorskie wieże, szyicką Diwaniję w żelaznym uścisku trzymali członkowie rządzącej partii Baas i funkcjonariusze policji politycznych Saddama Husajna. Dziś po jednych i drugich nie ma już śladu? W tym czasie przez Irak - drugi na liście antyterrorystycznej krucjaty Georga Busha, rozpętanej po ataku na World Trade Centre - przetoczyło się prawdziwe piekło. Najpierw amerykańska inwazja, a później znacznie bardziej krwawa wojna wszystkich ze wszystkimi (głównie jednak z Amerykanami), trwająca, choć już z mniejszym nasileniem, aż do dziś. Burza nie ominęła samej Diwaniji - miasto przeżyło dwa powstania, zainicjowane przez bojówkarzy szyickiego duchownego Mukktady As-Sadra. W bazie sił koalicyjnych "Echo" znajdującej się nieopodal Diwaniji, natknąłem się na plan, na którym całe kwartały północnej i wschodniej części miasta zaznaczono jako niebezpieczne... Względny spokój dzięki... wojnie Tak było jeszcze kilkanaście miesięcy temu - obecnie sytuacja wygląda dużo lepiej. Do zamachów dochodzi tylko z rzadka, ataki na bazę niemalże ustały. Spora w tym zasługa samych Irakijczyków, którzy od kilku tygodni samodzielnie dbają o bezpieczeństwo w mieście. Nie ma się jednak co oszukiwać i wielu ma tego świadomość - względną stabilizację Diwanija, a także inne irackie miasta, zawdzięczają Afganistanowi. A ściślej temu, że tzw.: wojna z terrorem wraca do swoich korzeni. Bo przecież zaczęto ją w Afganistanie - to tam szkolili się zamachowcy z WTC, tam schronił się wygnany z własnego kraju Osam bin Laden, tam wreszcie doszło do pierwszego amerykańskiego kontruderzenia. Dziś islamscy bojówkarze, którzy kilka ostatnich lat spędzili w Iraku, z Allahem na ustach przedzierają się do Afganistanu. Najlepszym dowodem tej migracji jest coraz większa liczba zamachów bombowych na żołnierzy koalicji w Afganistanie, przy spadającej liczbie ataków w Iraku. To już koniec koalicji (w Iraku) Tragiczne wydarzenia z 11 września 2001 roku dały początek tzw.: koalicji antyterrorystycznej. Niemal cały zachodni świat, i nie tylko, uznał Amerykanów za ofiary brutalnej napaści. I nikt nie dziwił się i nie protestował, gdy kilka tygodni później amerykańskie bombowce zaatakowały rozsiane po Afganistanie twierdze talibów. Rozłam przyszedł wraz z atakiem na Irak - stara Europa i Rosja protestowały, oskarżając USA o imperializm. Ale paradoksalnie - koalicja wyszła z tych bojów zwycięsko. Jedną ze stref okupowanego Iraku oddano pod kuratelę sił międzynarodowych, na czele których stanęli Polacy. Dziś w Diwaniji, na własne oczy oglądam koniec tej koalicji, przynajmniej w irackim wydaniu. Z 27 narodowych kontyngentów, pod polskim dowództwem pozostali żołnierze z ośmiu państw (z Polską włącznie). Za kilka dni nie będzie już Mongołów, a za kilka tygodni samych Polaków. O pozostałych, których uzbiera się nieco ponad setka, nie sposób poważnie mówić jako o siłach międzynarodowych. Było warto? "Taką mam robotę" Bazę w Diwaniji już teraz przejmują Amerykanie. Wśród nich Chris z New Jersey, którego latem 2003 roku poznałem w Afganistanie. Chłopak opowiadał mi wówczas, jak wielkie wrażenie wywarł na nim widok płonących wież. Z pełnym zaangażowaniem przekonywał, że wstąpił do armii, by zemścić się na ludziach, który stali za tą tragedią. Dziś, po jednej turze w Afganistanie i dwóch w Iraku, mój rozmówca z wyraźną niechęcią wraca wspomnieniami do swoich deklaracji. Zapytany wprost, czy widzi sens w tym, że zaliczył dwie bliskowschodnie wojny, odpowiada pragmatycznie, choć głosem niepozbawionym rezygnacji: I just do my job... (Taką mam robotę...). I właśnie "robieniem swojego", w siódmą rocznicę ataku na WTC, zajmą się stacjonujący w Iraku Amerykanie. Jak mówi jeden z polskich oficerów, Jankesi nie przywykli do celebrowania z pompą rozmaitych rocznic, do czego w Diwaniji przyzwyczaili ich Polacy. Pytanie tylko, czy rocznicy ataku nie będą chcieli "uczcić" pozostali w Iraku islamscy bojownicy? Marcin Ogdowski