Celtowie należeli do ludów posiadających świetnie rozwiniętą cywilizację. Choć pewnie Rzymianie, jak to mieli w zwyczaju, uznaliby ich za nieokrzesanych barbarzyńców. Z zaawansowaniem cywilizacyjnym wiąże się wszelako "syndrom pełnego brzucha". Nowe narzędzia, techniki uprawy roli sprawiają, że można mniej pracować, a odłożone grosiwo przepić lub, jak kto woli, przetańczyć. Celtowie preferowali zapewne obie te czynności na raz. Poprzestańmy jednak na tańcu. Najwcześniejsze o nim podania giną w mroku dziejów. Mimo wysiłku tutejszych mnichów, trawiących swe żywoty na modłach, kopiowaniu wszelakich tekstów, jakie wpadły im w ręce oraz opisywaniu rozmaitych zjawisk kulturowych. Gros z tej pracy wzięło w łeb, gdy na Wyspę raczyli zawitać przybysze, których głównym hobby były gwałt i pożoga - wikingowie. Puścili z dymem wszystkie niemal księgi dotyczące tańca. Na szczęście ma on to do siebie, że lepiej go uprawiać niż o nim czytać. Koniczynowi wyspiarze czynili to skwapliwie, dzięki czemu zachowali swe tradycje mimo zniszczeń. Pozwoliło to na ich odrodzenie po klęsce wikingów pod Clontarf, zadanej przez króla Briana Boru. Przybysze zmuszeni do osiadłego życia miecz zamienili na stragan, a zbójecką energię na żądzę zysku. Irlandczycy natomiast mogli już pląsać do woli. Sprzyjały temu narodziny tzw. feisanna. Na te swoiste targi połączone z zawodami tanecznymi zjeżdżała z okolicznych miasteczek i wiosek cała koniczynowa brać. Oprócz zaopatrzenia w niezbędne wyroby rzemiosła, można tam było poopowiadać o starych bojowych Irlandczykach, napić się i ponarzekać na gderliwe żony, leniwych wyrostków, sromotę doczesnego żywota oraz władców ciemiężycieli. Ale przede wszystkim odreagować troski w tańcu. I tak przez setki wiosen do dzisiaj. Każdy przeto zwolennik czystego, nieskalanego żywota, stroniący od uciech wszelakich jako od diabelskiej przypadłości, powinien zaakceptować jedną niezaprzeczalną prawdę. Umiłowanie rozrywek zakotwiczone bez wątpienia mocno i gruntownie w irlandzkiej duszy oraz sposobie bycia doprowadziło przez wieki wypitej whiskey i wytańczone kilometry do zachowania nam owej tradycji do dzisiaj. Oto jest niepodważalny wkład zielonego narodu dla europejskiej... co ja mówię, światowej cywilizacji! Po zadomowieniu się na Szmaragdowej Wyspie kolejnych, tym razem angielskich, zbrojnych turystów, wszelkie obyczaje celtyckie zaczęły ponownie zanikać. Zakazywano w owych latach wielu rzeczy. Od edukacji katolickich dzieci po grę na tzw. uileann pipes (dudach irlandzkich). Trudno jednak zabronić tańca, a ten jest świetnym nośnikiem tradycji. Pojawiają się tańce grupowe, jak jigi, Rince Fada, w którym pary skierowane są naprzeciw siebie. Jak również (chyba niebezpieczne) sword dances (tańce z mieczami) lub Irish Hey - wykonywane w okręgu. Wszystkie skoczne i żywiołowe, charakterystyczne, zdawałoby się, bardziej dla południowej Europy niż jej północnych krańców. Na przekór zakazom w XVIII wieku na arenę dziejów, czy też w tym wypadku raczej scenę lub parkiet dziejów, wkraczają tzw. Mistrzowie Tańca (Dance Masters). Każdy z nich chadzał od wioski do wioski, a rodzina, którą wybrał na swoją "ofiarę", musiała takiego ugościć i żywić przez kilka tygodni. W dodatku miała jego wizytę za wielki honor, zaszczyt i powód do wioskowego prestiżu. Poza tym, na koniec pobytu, w czasie tzw. nocy korzyści, cała osada zrzucała się na wynagrodzenie dla owego specjalisty. Ponoć w niezłej jak na tamtejsze stosunki wysokości. Oprócz tańca Mistrzowie uczyli również fechtunku. Bardzo przydatnego, zwłaszcza w kontaktach z sąsiadami z pobliskiej Anglii. Zakładali także szkoły, z których najznamienitsze powstały w Cork, Limerick czy hrabstwie Kerry. W okresie działalności Mistrzów, oprócz rozpowszechnienia i doprecyzowania zasad dawnych tańców, doszło do powstania wielu nowych. Popularny był zwłaszcza tzw. Cake Dance (taniec wokół ciasta), będący swoistą rywalizacją o umieszczony w środku grupy wykonawców smakołyk. Upowszechnił się także zwyczaj tańczenia z rękoma ułożonymi sztywno wzdłuż tułowia, zamiast wcześniejszej gestykulacji. Miało to ponoć wynikać z konieczności ukrywania się przed Anglikami. Często w ciasnych pomieszczeniach, gdzie wymachiwanie kończynami mogłoby narazić na guza koniczynowego współtowarzysza. Stroje wykonawców były raczej skromne. Mistrzowie we frakach, kapeluszach, bryczesach, białych pończochach i obowiązkowo w czarnych butach z ogromnymi sprzączkami. Tancerki w płaszczach z kapturami z dominującymi kolorami białym i zielonym. Jak ognia unikano czerwonego, kojarzonego z Anglikami. Odrodzenie w irlandzkiej literaturze i powstanie Ligi Gaelickiej z końca XIX wieku oznaczało ponowny rozkwit irlandzkiej kultury. Wówczas już nieco zapomnianej i zakurzonej. W tańcach doprecyzowano reguły i kroki, których poprawności strzec miała utworzona w 1929 roku Komisja Tańca Irlandzkiego. Kontrolująca do dzisiaj wszystkie liczące się, nie tylko irlandzkie, ale także polskie i inne światowe zespoły tańca. Nadchodzący bal sylwestrowy jest świetną okazją na pożegnanie starego roku jednym z pradawnych irlandzkich tańców. Imprezę można zacząć samodzielnie, dając pokaz lekkiego softshoe (taniec w miękkich butach). Później nieco z przytupem, prezentując tap dance, czyli step irlandzki. W kolejnej fazie rozbawienia gości można spróbować tańca setowego, nawiązującego do francuskich i wykonywanego parami. A na koniec, gdy ferajna pozbawiona wszelkich zahamowań, doskonały będzie tzw. taniec grupowy, jak jigi lub Rince Fada, i tak do rana, i jeszcze dłużej. Piotr Miś