Podczas londyńskiego kongresu opozycjoniści przyjęli deklarację polityczną, w której zgodzono się, by przyszły Irak był demokratyczny, z islamem jako religią dominującą. Zgodzono się również, by Kurdowie, wysiedleni przez reżim Husajna, otrzymali prawo powrotu do swoich domów. Mimo że iracka opozycja popierana jest przez USA, to sprzeciwia się obecności w rządzonym przez siebie państwie jakichkolwiek zagranicznych sił zbrojnych. Z drugiej jednak strony zdaje sobie sprawę, że Saddam może zostać obalony tylko dzięki pomocy z zewnątrz. - Wiemy, że Saddam nie odda dobrowolnie swego uzbrojenia. Zdajemy sobie sprawę, że iracki dyktator opiera swe przetrwanie i władzę właśnie na arsenałach broni, a więc, tak czy inaczej, wspólnota międzynarodowa będzie musiała zacząć działać i wkroczyć do Iraku - mówił Ahmed Chalabi przewodniczący Irackiego Kongresu Narodowego. Ale w londyńskich obradach uczestniczyli także Irakijczycy, którzy wątpią, by obecna tam opozycja była zdolna do przejęcia władzy. To właśnie ci ludzie są dyktatorami, rządzą swoimi partiami od 30, 40 czy 50 lat - mówił niezależny delegat Asmail Szaikli. Czy iracka opozycja na wygnaniu może mieć rzeczywisty wpływ na kształtowanie się sytuacji w kraju po ewentulnym amerykańskim uderzeniu? Zdaniem Joosta Hiltermana, analityka z International Crisis Group, międzynarodowej agencji badającej konflikty na świecie będzie to dość trudne zadanie. Problem polega na tym, że przedstawiciele opozycji na wygnaniu niezbyt dobrze orientują się w obecnej irackiej rzeczywistości. Trudno sobie wyobrazić, że na przykład po amerykańskim ataku, liderzy opozycji pojawią się nagle w Bagdadzie i będą próbować pokierować krajem. Przecież nikt ich tam nie zna - twierdzi Hiltermann. Jednocześnie dodaje, że obalenie Saddama Husajna może być bardzo trudne. Jednak w momencie amerykańskiego ataku całkiem prawdopodobne, że ludzie z najbliższego otoczenia Saddama będą próbować go obalić. Będą bowiem wtedy mieć wybór: albo zostać zabitym przez Saddama albo przez amerykańskich żołnierzy.